Jeden wagon zniknął. 19 sierpnia 1980 r.
Trzy światła lokomotywy przebijają się przez nocną mgłę. Widzą je wyraźnie maszyniści innych pociągów, o czym powiedzą później w zeznaniach
Lokomotywa wjechała na niewielką stację Otłoczyn niedaleko Torunia około 2:10. Tam połączono ją z pustymi węglarkami. Skład oczekuje pod zamkniętym semaforem na torze głównym dodatkowym numer 4, aż w Toruniu zwolnią się tory, na których pociąg ma zostać przeformowany. Za pulpitem spalinowej lokomotywy ST-44-607, zwanej przez kolejarzy Gagarinem, siedzi Mieczysław Roschek wraz ze swoim pomocnikiem Andrzejem Boguszem. Mija 4:23. Maszynista według dokumentów jest w pracy od niecałych ośmiu godzin, a więc do ustalonego w PKP limitu dwunastu godzin ciągłej pracy brakuje mu jeszcze ponad cztery.
Tyle że nie jest to prawda. Mieczysław Roschek rozpoczął pracę ponad dobę wcześniej w swojej macierzystej lokomotywowni Chojnice. Tam pobrał dokument zwany wykazem pracy pojazdów i drużyn pociągowych. Miał przeprowadzić inną lokomotywę ST-44-436, która jednak okazała się niezdatna do jazdy z powodu wyładowanych akumulatorów. Maszynista otrzymał polecenie objęcia lokomotywy, w której teraz siedzi i razem z nią dostał nowy wykaz pracy pojazdów i drużyn. Starego jednak – o czym nikt nie wie – nie oddał. Wypełnił go tak, by mógł być w pracy przez kolejne godziny i posługiwał się tym dokumentem. W zasadzie nie było to nic dziwnego. W PKP pensje marne i każdy kombinował jak mógł, by złapać nadgodziny. Nawet za cenę posługiwania się sfałszowanym wykazem. Za sterami lokomotywy Roschek siedzi już więc od dwudziestu czterech godzin, choć miał też pięć godzin przerwy, ale wykorzystał je nie na odpoczynek, ale na zwiedzanie położonej na trasie pociągu Piły.
Jest 4:24. Pociąg prowadzony przez Roschka rusza mimo nadawanego przez semafor wyraźnego sygnału stój. Rozpruwa zwrotnicę i wjeżdża na lewy tor. Porusza się pod prąd. Sytuację widzi nastawnicza nastawni wykonawczej w Otłoczynie Zofia Wróblewska. Natychmiast alarmuje Jana Woźniaka – dyżurnego ruchu na stacji Otłoczyn. Ten dzwoni na posterunek odstępowy w Brzozie Toruńskiej. Rozmowy zajmują nie więcej, niż cztery minuty, ale to i tak za długo. Lokomotywa ST-44-607 ciągnąca za sobą puste węglarki mija Brzozę Toruńską. Już za późno na alarm, a po tym samym torze – tyle że w przeciwnym kierunku – jedzie pociąg osobowy z Gdańska do Łodzi. Skład prowadzi Gerard Przyjemski, który około 4:30 zauważa jadący w jego kierunku pociąg Mieczysława Roschka. Z powodu mgły sądzi jednak, że towarowy porusza się prawidłowym prawym torem. Nie jest to nic dziwnego. Poruszająca się pod prąd lokomotywa powinna to sygnalizować poprzez zapalenie na czole składu dwóch świateł białych i jednego czerwonego. Nic takiego nie ma jednak miejsca. Z przodu Gagarina standardowo palą się trzy światła białe. Gdy Przyjemski orientuje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie jest już za późno na jakikolwiek ratunek. Włącza hamowanie awaryjne i robi najrozsądniejszą możliwą rzecz – ucieka do przedziału maszynowego, czyli najodporniejszej na zgniatanie części lokomotywy. Ta decyzja uratuje mu życie. Mieczysław Roschek również włącza hamowanie awaryjne, ale nigdzie nie ucieka. Zostaje za pulpitem. Jego skład porusza się z prędkością 33 km/h. Osobowy rozpędził się już do 85 km/h, a więc sumaryczna prędkość pociągów to niemal 120 km/h. Waga każdego z pociągów przekracza 300 ton.
Do potężnego zderzenia dochodzi na pół godziny przed 5:00 rano. Jako pierwsi widzą to kierowcy samochodów poruszający się odległą o ledwie sto metrów ówczesną trasą E16 łączącą Gdańsk przez Łódź z Katowicami i będącą odnogą słynnej Gierkówki. Oni też wzywają pomoc i oni momentalnie rozwiozą wiadomość o katastrofie po całej Polsce. Niemal natychmiast o tragedii dowiadują się dwaj lekarze ze szpitala na toruńskich Bielanach – Kazimierz Grzebień i Waldemar Jędrzejczyk. Obaj znają się jak łyse konie, bo niecałą dekadę wcześniej organizowali w tym szpitalu od zera oddział urazowo-ortopedyczny, na którym ciągle pracują. Teraz po krótkiej dyskusji zdecydowali, że na miejsce katastrofy pojedzie dr Grzebień, a Waldemar Jędrzejczyk zostanie w szpitalu i pokieruje błyskawiczną organizacją interdyscyplinarnego zespołu medycznego złożonego z lekarzy oraz pielęgniarek. Za kilkadziesiąt minut bielański szpital stanie się – obok placówek w Aleksandrowie Kujawskim i Włocławku – miejscem heroicznej walki o życie i zdrowie rannych.
Rozpoczyna się akcja ratunkowa. Niełatwa, bo z drogi do torów bardzo trudno dojechać. Na miejsce przybywa też otłoczyński proboszcz Ryszard Kwiatkowski udzielając umierającym absolucji generalnej. Milicjanci torują mu drogę. Jest już też pierwszy dziennikarz – torunianin Zbigniew Juchniewicz – i rozmawia z konduktorem ocalałym Kazimierzem Szymańskim. Mija 7:00. Na skarpie przy torach leży kilkanaście ciał. Wygląda na to, że to wszystkie ofiary. Ale konduktor twierdzi, że coś jest nie tak. Tłumaczy Juchniewiczowi, że brakuje jednego wagonu. Jest ich sześć, a było siedem. Milicjanci zaprzeczają. Wagony są zniszczone, ale wyraźnie widoczne. I wyraźnie widać, że wagonów jest sześć. Kazimierz Szymański twardo jednak obstaje przy swoim. Funkcjonariusze MO uważają, że jest w szoku i myli fakty. Ten jednak nie daje za wygraną. W końcu ktoś proponuje, by policzyć wózki wagonowe. To elementy nadwozia, do których przymocowane są koła. Każdy z wagonów toczy się na dwóch takich żelaznych wózkach. Jeżeli jest ich dwanaście, to znaczy, że wagonów było sześć. Jeśli czternaście – to siedem. Juchniewicz wraz z milicją liczy całkiem dobrze zachowane i widoczne wózki. Wszyscy kamienieją z przerażenia. Wózków jest czternaście, a zatem pierwszy wagon został sprasowany na tyle lokomotywy! Przed ósmą na skarpie jest już dwa razy tyle ciał, ale teraz masowo znoszone są następne – te z pierwszego wagonu. Niektóre tak zmasakrowane, że nawet najtwardsi mężczyźni nie są w stanie znieść tego widoku. To istna hekatomba. W sumie ofiar będzie 67. Najstarsza to osiemdziesięcioletnia wrocławianka Elżbieta Postek. Najmłodsza – pochodząca z Włocławka Agnieszka Gasis licząca sobie lat siedem. Jako jeden z ostatnich zostanie wydobyty Andrzej Bogusz – pomocnik maszynisty Mieczysława Roschka. Żyje, ale niczego nie wyjaśni, bo umrze pięć dni później w toruńskim szpitalu nie odzyskawszy przytomności. Nadzwyczaj przytomnie reagują natomiast władze PRL. Około godziny 11:00 na miejscu zjawia się I Sekretarz KC PZPR Edward Gierek wraz Edwardem Babiuchem – Prezesem Rady Ministrów. Obiecują (i obietnicy dotrzymują) pomoc w zapewnieniu niezbędnych leków i sprzętu.
Polską wstrząsają rozmaite plotki. Mijający miejsce katastrofy kierowcy – mimowolni świadkowie – uniemożliwiają jakiekolwiek ocenzurowanie wiadomości. Do wieczora powstaną fantastyczne teorie: że pociągiem podróżowali działacze Solidarności, których w ten sposób zamordowano, że skład towarowy wiózł czołgi do pacyfikacji strajków lub że w jednym z wagonów miał jechać Leonid Breżniew. Są też teorie nieco mniej oderwane od rzeczywistości: jedna z nich mówi, że załoga pociągu towarowego miała zostać sterroryzowana przez nieznanego człowieka, który zmusił maszynistę do jazdy, a następnie wyskoczył z lokomotywy. Nikt i nic nie potrafi jednak potwierdzić żadnej z hipotez. Późnym popołudniem akcja ratunkowa dobiega końca.