„Jo wos wołom, a wy nic”. Wydobyto żywego górnika!
Noc z 29 na 30 marca. Trwa akcja ratunkowa w zabrzańskiej kopalni Rokitnica rozpoczęta niecałe 7 dni wcześniej
Jest wczesna wiosna 1971 roku. Opadły nieco emocje po tragicznych wydarzeniach na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku. Władzę przejęła ekipa Edwarda Gierka, który zapowiada zmiany gospodarce i polityce wewnętrznej. Ale teraz mało kto o tym myśli, bo oczy Górnego Śląska – politycznego matecznika Sztygara jak nazywa się czasem Gierka – są zwrócone na Zabrze.
To tu, na kopalni Rokitnica (ściślej: są to połączone kopalnie Mikulczyce, Ludwik-Condordia i Rokitnica właśnie) doszło 23 marca o godzinie 16:06 do katastrofy. Przyczyną było jednorazowe tąpnięcie górotworu, w skutek czego zawalony został chodnik eksploatacyjny pokładu 508. W chwili zdarzenia pracowało tam 19 górników. Zawał spowodował całkowite zasypanie odcinka chodnika o długości 72 metrów drobnymi kamieniami oraz miałem węglowym. Chodnik wypełnił się szczelnie. Nie ma niemal żadnej wolnej przestrzeni, w której można się schronić.
W ciągu kilku minut rozpoczyna się akcja ratunkowa, która dość szybko dotarła do ośmiu górników znajdujących się w rejonie wypadku, ale nie bezpośrednio w strefie zawału. Udaje się ich bez większych problemów przetransportować na powierzchnię. Na szczęście ich obrażenia są niegroźne, tylko czterech trzeba hospitalizować. Teraz ratownicy będą starali się dotrzeć do ich zasypanych towarzyszy. Jeszcze nie wiedzą, że rozpoczynają akcję, która trafi do podręczników ratownictwa górniczego na całym świecie.
150 ratowników próbuje dostać się w zasypany rejon z dwóch stron. Akcję utrudniają obsypujące się skały i miał. Po ponad półtorej doby znalezione zostaje zwłoki pierwszej ofiary – Maksymiliana Czapli. W ciągu najbliższych czterech dni zastępy ratowników znajdą jeszcze siedmiu nieżywych górników. Nastroje są minorowe, wszędzie unosi się odór gnijących ciał. Morale spada. Sytuację zaostrza dodatkowo kierujący akcją od strony pochylni II inż. Stefan Stelmachowicz, który utrzymuje, że słyszał dobiegający ze strefy zawału ludzki głos. Przełożeni wychodzą z założenia, że jest przemęczony i ma omamy słuchowe. Odbierają mu kierownictwo i nakazują powrót do domu. Jest 29 marca. Wściekły Stelmachowicz wychodzi z kopalni trzaskając drzwiami. Nie ma pojęcia, że jutro wróci tryumfując. I nie będzie mógł opędzić się od dziennikarzy. Następnego dnia tuż po godzinie 5:00 rano ratownicy niespodziewanie słyszą głos górnika wołającego, że jest z wczorajszej zmiany i żeby mu pomóc. Wszyscy nieruchomieją nie wiedząc, o co chodzi. Przecież w tym rejonie nie ma żadnej wczorajszej zmiany! Żaden górnik nie pracuje tu od niemal tygodnia! Głos jednak jest coraz bardziej natarczywy. Dowódca nakazuje wyłączyć wszystkie pracujące urządzenia. Teraz głos jest dobrze słyszalny:
– To je jo, Alojz Piątek! Wyciōngcie mie! Jo wos wołōm, a wy nic!
– Alojz, to je jo, sztajger Wylenżek. Widzisz jaki światło?
– Ni, cima je.
– Je fto z tobōm?
– Alfred Gebauer, ale nie żyje.
W ratowników wstępuje nowy duch, a całą kopalnię elektryzuje wiadomość: jeden z górników ocalał! Alojz Piątek żyje! Teraz trzeba się do niego jak najszybciej dostać. Po niecałej godzinie wybrano już tyle skał, że Piątek może zapalić lampę. Dziwi się, że tak bardzo urosła mu broda. Zastanawia się, czy może to być spowodowane temperaturą. Ciągle nie wie, że w zapadlisku nie był od wczoraj, ale od 158 godzin. Niemal tydzień. Teraz już jednak idzie jak z płatka. Piątek jest nad ratownikami. Jeszcze kilka ruchów łopatą i jeden z nich łapie opuszczającego się górnika za nogi. Alojzy Piątek uratowany. Jest 30 marca 1971 roku, godz. 6:05. Nad kopalnią dnieje.
Piątkowi trzeba szczelnie zakryć oczy. Pozbawiona przez wiele godzin dopływu światła siatkówka mogłaby zostać uszkodzona będąc narażoną na zbyt intensywną jasność. Będzie musiało upłynąć co najmniej kilkadziesiąt godzin, nim oczy przyzwyczają się do normalnej pracy. Okuliści będą co jakiś czas na chwilę zdejmować opatrunek i znów go nakładać. To jednak melodia przyszłości. Teraz na podszybiu lekarz orzeka, że ocalony jest w dobrym stanie i można go bez problemów przewieźć do szpitala. Lekarka z przybyłej na teren kopalni karetki R nie potrafi w to uwierzyć. Osobiście jeszcze raz bada Piątka na powierzchni. Diagnoza potwierdza się. Pacjent z zasłoniętymi oczami jedzie do szpitala. W tym samym czasie na kopalnię z piskiem opon zajeżdża samochód Stefana Stelmachowicza. Inżynier wpada do sztabu akcji złorzecząc.
– Chcieliście ze mnie zrobić wariata! Wszyscy się ze mnie śmiali! I kto miał rację??? Na czyje wyszło???
– Panie inżynierze, może się pan napije kawy, herbaty? – asystent dyrektora próbuje załagodzić sytuację
Stelmachowicz wściekły wychodzi znów trzaskając drzwiami. Sztygar Wylenżek kierujący akcją wydobycia Piątka wraca na powierzchnię i idzie do kopalnianej łaźni się wykąpać. Nadal obstaje przy swoim: Stelmachowicz nie mógł słyszeć nawoływań Piątka. Nikt tego już jednak nie roztrząsa. Cały Górny Śląsk mówi tylko o jednym: Alojzy Piątek żyje! Żyje i czeka w szpitalu górniczym na żonę. Nie spodziewa się, że cała ta sytuacja zaowocuje pewnym kłopotem – prasa przekręci jego nazwisko i odtąd dla Górnoślązaków będzie nie Piątkiem, a Piontkiem. Nigdy więcej nie zjedzie też pod ziemię.