Historia

Kółko z zegara – to cudowna zabawka

Jedenasta część wspomnień Ideały cielęcych lat. Obrazki z dzieciństwa w Jankowicach Rybnickich. To maszynopis Jana Paszendy z 1952 roku, który przeleżał dekady w domowych zakamarkach, by w końcu ukazać się Czytelnikom. To nie tylko nostalgiczne wspomnienia z dzieciństwa na Górnym Śląsku w początkach XX wieku, ale też bezcenny obraz codzienności u schyłku epoki pruskiej

Dzwonek oznajmił nam radosną wieść, że lekcja skończona. Nauczyciel mówił jeszcze, żeby zaokrąglić temat, ale oczy dziecięce zwrócone już były ku oknom.

– Leje! – szepnął ktoś.
– Jak z cebra! – dodał drugi, czym pobudził resztę do wesołości

Nauczyciel machnął ręką. Zrezygnował z dalszego mówienia. Widział, że i tak go nikt nie słucha.

– Przerwa. Kto musi, niech wyjdzie. Reszta może zostać w klasie.
– Wychodzisz? – spytałem kolegę sąsiada.
– A ty?
– Nie.
– Ja też nie.
– Dobra. Co będziemy robić?
– Coś. Zaczekaj.

Kolega sięgnął prawą ręką w kieszeń. Miał tajemniczą minę i wpatrywał się we mnie badawczo. Wyjąwszy rękę z kieszeni, przybliżył mi ją prawie do samego nosa.

– Patrz!
– Co to jest?

Zamiast odpowiedzi kolega zrobił jakiś tajemniczy ruch ręką, po czym cofnął rękę.

– Patrz!

To wezwanie było całkiem zbyteczne. I tak już moja ciekawość napięta była dostatecznie. W tej chwili oczy moje wlepione były w coś, co krążyło jakimś wspaniałym ruchem po powierzchni ławki szkolnej.

– Co to jest? – spytałem zachwycony.
– Nie widzisz? Kółko z zegara.
– Kółko? Z zegara? I ono tak pięknie krąży? – pytałem zachwycony

Kółko zataczało koła, przechylało się nieznacznie to w jedną, to w drugą stronę, w końcu zaczęło zwalniać, aż wreszcie zabrzęczało i stanęło. Mogłem mu się teraz przypatrzeć. Zwyczajne kółko. Zębate. Oś cieniuśka. Dolny koniec osi był krótszy, górny dłuższy. Długość osi nie przekraczała trzech centymetrów. Średnica kółka wynosiła około trzech i pół centymetra.

– Zwyrtnij jeszcze raz! – poprosiłem kolegę.

Kolega uchwycił górną część osi w dwa palce, w gruby i środkowy, zrobił nimi jakiś niezrozumiały mi na razie ruch i kółko zaczęło znowu krążyć.

– Jak pięknie! – zachwycałem się.

Byłem zapewne w siódmym niebie. Coś podobnego zauważyłem po raz pierwszy w moim życiu. Jakaś błogość, jakaś niezwykła szczęśliwość napełniała mi serce.

– Gdybym i ja tak umiał zwyrtnąć! – westchnąłem cicho.
– Chcesz? Zwyrtnij!
– Kiedy nie wiem, jak to trzeba zrobić.
– Nie wiesz? Patrz, tak! Chwycisz tu, tymi palcami, potem przesuniesz tym palcem po tym, ale szybko. O, tak! Widziałeś?
– Widziałem. Spróbuję.

Nic mnie już nie obchodziło, co działo się naokół nas. Całą moją uwagę pochłonęło kółko od zegara. Spróbowałem i, o dziwo! kółko zaczęło krążyć. Krążyło wcale nie gorzej od poprzednich razy. Byłem wzruszony.

– Umiem! – rzekłem i spojrzałem z dumą na kolegę.
– To nic trudnego! – odpowiedział kolega gasząc nieco moją dumę.

Zwyrtnąłem sobie jeszcze raz. Ale gdy kółko zaczęło się chwiać, porwał je w swoje ręce.

– Pozwól mi jeszcze raz zwyrtnąć! – prosiłem.
– Nie!
– Czemu nie?
– Bo nie.
– Dam ci coś. Co chcesz?
– Nie chcę nic.
– Będę ci podpowiadał, gdy nie będziesz umiał.
– Nie dam.
– To sprzedaj mi to kółko! Co chcesz za nie?
– Sprzedać? Nie. Nie sprzedam.

Schował kółko do kieszeni. Prosiłem, błagałem, obiecywałem złote góry, groziłem, że mu już nigdy nie podpowiem. Bez skutku. Uparł się. Nawet już nie pokazał.
Chodziłem zrozpaczony. Jak po utracie największego skarbu. Zdawało mi się wtedy, że ponad takie krążące kółko od zegara nie może być na świecie nic piękniejszego. Serce moje napełniło się jakimś takim uczuciem, którego ani wtedy ani dzisiaj nazwać nie potrafię, i sformułowało się w takie postanowienie.

– Muszę mieć takie kółko! Muszę!

W drodze do domu postanowienie to nie dawało mi spokoju. Szukałem sposobu, jak dojść do takiego kółka. Zwracałem się do innych kolegów, daremnie. Nikt z nich nie posiadał takiego skarbu.
W domu, gdy odkładałem torbę z rzeczami szkolnymi w kąt, natknąłem się na coś, co mnie olśniło. Na ławie, nakryty jakąś szmatą, leżał zegar, regulator. Coś mu się stało i przestał nagle chodzić. Ojciec próbował go kiedyś przymusić do chodzenia, ale bezskutecznie.

– Niech tu leży. Gdy pojedziemy do miasta, to go zabierzemy do zegarmistrza, do naprawy. Przykryj go tam czym, żeby się nie zakurzył! – polecił ojciec

Regulator leżał już na ławie bodaj kilka tygodni. Jakoś nie szykowało się rodzicom zabrać go do miasta. Powoli odwykaliśmy od spoglądania na ścianę, gdzie zwykle wisiał, aby dowiedzieć się, która godzina. Teraz wlepiłem w niego wzrok i nie mogłem oderwać od niego myśli.

– Co za osioł ze mnie! – powiedziałem półgłosem. Na szczęście nikt tego nie dosłyszał. – Przecież to jest zegar. A w zegarze są takie kółka, które chcę i muszę mieć.

Bez wielkiego namyślania się doszedłem jakoś do wniosku, że rodzice na pewno nie zgodzą się na wyjęcie z niego jednego marnego kółeczka. Toteż postanowiłem nie wtajemniczać ich w swoje kłopoty. Trzeba jednak, żeby sobie kiedyś wyszli lub wyjechali na dłuższy czas. Chociażby na kilka godzin. Wtedy zrobi się, co należy. Myśli moje miały taki mniej więcej bieg.

– Zegar jest zepsuty. Musi być naprawiony. Jeśli mu wyjmę jedno małe kółeczko, to nawet tego nikt nie zauważy. No, oczywiście, zegarmistrz zauważy, bo będzie zaglądał do środka. Ale to nic nie szkodzi. Zauważy i pomyśli sobie:

Naturalnie, nie może chodzić, bo brak tu kółeczka.

Wstawi potem inne kółeczko i już. Zegar będzie naprawiony, a ja będę miał upragniony skarb. Będę sobie nim zwyrtał i radował się.
Chodziło już tylko o to, by rodzice wyjechali.

– Mamo!
– No?
– Kupiliście już te prosięta?
– Przecież wiesz, że nie.
– A nie kupicie?
– Trzeba by, synku, trzeba.
– No to kupcie!
– Trzeba by pojechać na targ.
– No to jedźcie! Kupcie prosięta! Ja tak lubię prosięta!
– A będziesz im nosił żarcie?
– Tak, tak! Jeno kupcie, kupcie, mamo, prosięta!
– Zobaczymy. Może kupimy.
– A to dobrze! A kiedy kupicie?
– Jak pojedziemy do miasta.
– A kiedy pojedziecie?
– Kiedy? Zaraz. Kiedy to jest targ?
– W piątek.
– A dziś co mamy?
– Środa.
– Środa? Ano, to pojutrze pojedziemy na targ.

Wyleciałem na podwórze. Radość tak mnie rozpierała, że mi nagle stało się za ciasno w mieszkaniu. Być może, iż nie chciałem zdradzić się ze swoją radością. Chytra matka mogła powziąć jakie podejrzenie i ze względów ostrożności odłożyć wyjazd. A przecież dwa dni to i tak było dla mnie pół wieczności. Na podwórzu przyszło mi na myśl, że rodzice, jadąc do miasta, mogą zabrać regulator ze sobą do zegarmistrza. Ten wypadek popsułby naturalnie całą moją radość i zburzyłby wszystkie moje nadzieje powiązane z kółkiem i cudowną nim zabawą. Gdy wróciłem do domu, narzuciłem na regulator jeszcze jakieś szmaty, by nie był widoczny.
Dwa dni czekania na odjazd rodziców zadawały mi niemałą udrękę. Rodzice jednak nie odwołali wyjazdu na targ. W piątek rano zapytałem:

– Mam iść do szkoły czy zostać w domu?

Rodzice spojrzeli po sobie.

– Ktoś przecie musi pilnować mieszkania! A nuż przyjdzie jaki złodziej! – podpowiadałem.
– No co? – spytała matka patrząc na ojca.
– Niech zostanie.
– No to zostań. Napiszę ci potem kartkę do szkoły, żeś musiał być w domu.
– Dobrze. Zostanę. Zamknę się i nikogo nie wpuszczę.
– Nas też nie? – zażartował ojciec
– Ale was wpuszczę. A kiedy wrócicie?
– Koło trzeciej, czwartej.
– Jedźcie z Bogiem.
– Zostań z Bogiem, synku. A jak będziesz głodny, to weź sobie chleba i posmaruj masłem. Wiesz przecie, gdzie jest.
– Wiem, wiem.

Rodzice wyjechali. Obserwowałem ich z okna przez pewien czas, a gdy znikli, odszedłem od okna i na środku pokoju podskoczyłem z radości.

– Będę miał kółko!

Zamknąłem drzwi i przekręciłem klucz. Odrzuciłem szmaty z zegara. Przez chwilę przypatrywałem mu się z czułością, potem namyślałem się, jak zabrać się do dzieła.

– Regulator trzeba położyć na stole. Będzie wygodniej.

Ale regulator, ruszony nieostrożnie z miejsca, zaczął rozpaczliwie dzwonić. Zatrwożyłem się. Przecież mogli usłyszeć sąsiedzi. A może to regulator dzwonieniem bronił się przed operacją, która go czekała? Eee, głupstwo! Przecież to martwa rzecz. Położyłem go na stole. Otwarłem drzwi. Pooglądałem go ze wszystkich stron, szukając, jak wydobyć z niego jedno odpowiednie kółeczko. Przede mną zaczęły piętrzyć się nieprzewidziane trudności. Okazało się, że wyjęcie kółeczka nie jest wcale rzeczą łatwą. Mój młody mózg pracował z wytężeniem. Pot występował mi na czoło.

– Trzeba wyjąć cały werk. Nie ma innej rady! – postanowiłem.

Odkryłem śrubki, którymi cały werk był przymocowany do tylnej ściany szafki zegarowej. Przyniosłem śrubociąg. Niektóre wkrętki puściły dość łatwo, ale z ostatnią namęczyłem się nie lada. Czułem już pot na szyi. Wydostałem werk. Obmacałem wszystkie części. Dotykałem poszczególnych kółek. Całość trzymała się mocno. Nadzieja, że uda mi się wyjąć jedno kółko bez wielkich trudności, zgasła. Bodaj ze sto razy obróciłem werk w rękach, by znaleźć sposób wyjęcia kółek. Wszystkie widoczne wkrętki i śrubki powykręcałem. Nic. Całość trzymała się w dalszym ciągu mocno.

– Co tu robić? – rozpaczałem. Godziny uciekały. Całe plecy już miałem spocone.
– Przecież muszę mieć kółko! – dodawałem sobie odwagi i siły.

Werk trzymało razem jakieś silne drewniane obramowanie. Części tego obramowania były widocznie sklejone. Trzymały mocno.

– Gdybym miał piłkę, mógłbym choć jedną ramkę przerżnąć. Ale piłki nie mam. Co tu zrobić?

Przewróciłem po kilka razy narzędzia, które były w domu.
Narzędzia były do niczego. Kilka razy miałem w ręce siekierę. Odkładałem ją. Siekiera a zegar? Nawet na myśl mi nie przyszło, żeby siekierą można coś robić koło zegara. Rozpacz moja wzrastała z każdą minutą. Nie mogłem znaleźć żadnego odpowiedniego narzędzia.

– A może jednak siekierę?

Tę myśl podsunął mi chyba sam szatan.

– Głupi, co tu mogę zrobić siekierą?
– To samo, co piłką. Przepołowić ramkę.
– Jak? Tak przeciąć?
– Naturalnie. Trzeba oczywiście delikatnie.
– Delikatnie? A może. Spróbuję.

Z kim prowadziłem ten dialog? Ze samym sobą, czy też ze samym diabłem? Zapewne z diabłem. Należało mieć się na baczności. Cóż, kiedy serce przepełnione było jednym pragnieniem:

– Muszę mieć kółko.

Siekiera delikatnie rąbała juz w ramkę. Ale delikatne uderzenia nie dawały pożądanego skutku. Uderzenia stały się więc mniej delikatne. Coraz mniej delikatne i coraz mocniejsze.

– Trach! Nareszcie! – odetchnąłem z ulgą

Z ulgą? Nieprawda. Spojrzenie ustaliło sytuację. Ramka pękła. Porąbana w okruteczny sposób. Aż żal było patrzeć na nią. Ale to nic. Chodziło o kółko. Zacząłem próbować, czy które kółko nie poluźniło się i nie wyjdzie. Gdzie tam! Po długich szarpaniach wyciągnąłem wreszcie z obramowania cały kłąb trzymających się razem kółek. Z trudem rozdzieliłem je. Z przerażeniem stwierdziłem, że żadne z nich nie było podobne do tego, które miał kolega. Najzgrabniejsze zacząłem próbować. Obracały się ciężko i krótko. Uczułem, że coś mnie ściska za gardło. Po plecach ciurkiem spłynął pot. W oczach robiło się ciemno. Do świadomości dochodziło zrozumienie:

– Nie będę miał kółka!

Rzuciłem się na ławę. Na mnie rzuciły się łzy. Gorzkie. Bolesne. Gryzące. Kłujące. Targające całym ciałem.

– Boże! Co ja zrobiłem? Boże! Boże! – jęczałem w czarnej rozpaczy. Oglądałem potem straszliwe dzieło zniszczenia. Wiedziałem już, że tego zegara już żaden zegarmistrz na świecie nie naprawi.

– Co powiedzą rodzice, gdy to zobaczą?
– Trzeba tak schować, żeby nie zobaczyli.

Zaczął się mozolny trud składania porąbanego zegara. Większy to był trud od trudu rozbijania. Złożenie do poprzedniego stanu okazało się niemożliwe. Złożyłem wobec tego poszczególne części tak, jak to było możliwe, przykręciłem werk dwiema wkrętkami do tylnej ściany szafki zegarowej. Inne ani rusz nie chciały uczepić się ścianki. W końcu zamknąłem regulator, zaniosłem go z największą ostrożnością na stare miejsce na ławie i przykryłem szmatami. Na stole, na podłodze, na ławie widoczne były ślady mojej zegarmistrzowskiej roboty. Przyniosłem ścierkę i miotłę. Zacząłem sprzątać starannie wszelkie ślady. Udało się jako tako.

– Ach! – westchnąłem – gdybym tak mógł zmieść to dzieło zniszczenia z powierzchni ziemi! Gdybym tak mógł cofnąć to wszystko! Straszne! Nie chcę już żadnego kółka. Nie chcę go nawet widzieć!
Żal był szczery, ale nie mógł już cofnąć tego, co się stało.

Po kilku dniach odkryte zostało moje dzieło.

Czyż mam opowiadać, jakie to pociągnęło skutki za sobą?
Bodaj przez kilka miesięcy radowałem się w duszy, że nie stało się nic gorszego, niż się stało. A co się nie stało?

Matka przeżyła ten cios. Serce jej nie pękło, choć niewiele do tego brakowało.
Ojciec wyszedł ze swojej spokojnej skóry i z procentem wypłacił mi należności za przeszłe, obecne i przyszłe diabelskie pomysły.
Koledzy przez dwa tygodnie dopytywali się, skąd pochodzą rozmaite sińce, guzy i rany na moim ciele. Przez dwa tygodnie bodaj z niezwykłą ostrożnością wykonywałem tak prostą czynność, jak siadanie.

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Sprawdź także
Close
Back to top button