Mam na imię Janusz. Jestem alkoholikiem

Nie warto mieć paszportu w kieszeni – warto mieć go w dupie! – powtarzaliśmy w latach młodości
Czerwoni wszechwładcy pozamykali nas w tym ich socjalistycznym raju, gdzie nigdzie nie mogliśmy wyjechać. Stworzyliśmy więc swój alternatywny świat; graliśmy niezależną muzykę, organizowali koncerty i festiwale, awangardowe teatry, malowaliśmy obrazoburczą grafikę, smarowaliśmy prześmiewcze graffiti, wydawaliśmy fanziny, ubieraliśmy się oryginalnie- na przekór szarej ulicy. Punki na zachodzie uknuły slogan No Future, ale w pełni dotyczył on właśnie nas – tych za murem, bo nie mieliśmy przez komunistów żadnych perspektyw. Stworzyliśmy więc własną rzeczywistość opartą na artyzmie. Ale też i (sub)kulturze śmierci…
…dekadencja rockowego życia – nadmiar alkoholu, narkotyków, seksualnych przygód, czyli jedno wielkie łażenie na skróty pod znieczuleniem, to wszystko powodowało, że nie mieliśmy się o co zaczepić. Nic stałego – wszystko zawieszone. W ten sposób Siostra Śmierć zebrała obfite żniwo. Wielu przedwcześnie odeszło mając za nic piękno własnego życia. Gardziliśmy otaczającym nas światem, gardząc jednak w tym ferworze również sami sobą. Nie mieliśmy żadnych świętości więc też nie dążyliśmy do własnej. Żyć szybko i umierać młodo. I wyznawać zamęt…
…lecz od tamtego czasu lubię mieć ręce głęboko w kieszeniach – nie angażować się, patrzeć na wszystko z boku, bo otaczający mnie świat to ten sam szwindel jak wcześniej. Tworzą rzeczywistość ludzie w pełni dyspozycyjni wobec silniejszych od siebie – zgięci przed mocą. Tutaj dalej jesteśmy Pokoleniem z Przeceny, gdzie w komis wystawili nas konformiści rządni władzy, a komunizm mutuje jak nowotwór przystosowując się do zmieniających się realiów. Ale tak po prawdzie wszystko stoi w miejscu, bo nasza poezja młodości jest bardziej złowieszcze niż wtedy…
…w zeszłym tygodniu przejeżdżałem obok parku, gdzie dwadzieścia pięć lat temu wypiłem swoje ostatnie piwo.
Może się zatrzymam na chwilę? – przeszło przez głowę
Po co?! Przecież to było – momentalnie się skarciłem
Postanowiłem bowiem wiele lat temu wyśpiewać swoje życie, a nie własną śmierć. Wszechświat jest prawdziwy tylko w dobie pomiędzy wschodem, a zachodem słońca. Tylko na tę czasoprzestrzeń człowiek ma realny wpływ. Tutaj. Teraz. Mnie z tych poszczególnych dni dano szansę uzbierać ćwierćwiecze nowej młodości – teraz już tej autentycznej i prawdziwej. Dzięki Ci dobry Boże, bo Twoja to łaska, z której mogłem skorzystać. Dziękuję, że jestem kochany. Dziękuję, że wciąż się uczę kochać…
…czasami, przeważnie nocą, spaceruje z moimi nieżyjącymi już kolegami i koleżankami po mieście, którego też już nie ma. Nie rozmawiamy, ale siadamy wciąż na tych samych ławkach, uśmiechamy się do siebie beztrosko, chodzimy po tych samych ulicach, mokrych od deszczu tak samo jak wtedy, przechodzimy obok sklepów, w których już dawno nie ma towaru, nieczynnych kin mając wspomnienia wspólnie obejrzanych filmów, tańczymy w nieistniejących już dyskotekach, gdzie wciąż gra muzyka. Nasza muzyka. Bezczelnie młodzi i bezczelnie naiwni. Oni martwi – ja żywy…
…komuś niedawno o tym pisałem. Zapewne cudem jest moje dwadzieścia pięć lat trzeźwienia. Cudem również, że przeżyłem. Na pewno jest nim również moje nawrócenie. Ale cudem największym jest to, że ludzie mnie z powrotem przyjęli.
Do końca życia będę musiał wynosić śmieci, ale dzięki otaczającym mnie ludziom nie muszę się tego wstydzić. I nie muszę się z tym śpieszyć.
Bóg Wam wszystkim zapłać.



