Moja babcia odzyskała męża.
Z jednostki mojego Dziadka nadeszły dokumenty i pudełko z Jego prochami. Było jasne: nie żyje.
Pamiętam, jak kiedyś oglądałam stare zdjęcie. Na jednym, mocno już zniszczonym, był mój dziadek Edmund Lampert. Młody i przystojny, w mundurze. Miałam wtedy parę lat, nie zwróciłam uwagi, że dziadek ma na sobie mundur Wehrmachtu. Potem dopiero, gdy poznałam już nieco historię, zaczęłam pytać o ten mundur i czy dziadek był sprzymierzeńcem Niemców. Z ust mojej babci i dziadka usłyszałam, jak Niemcy siłą werbowali do Wehrmachtu Ślązaków, wśród nich także dziadka. Opierał się, nie chciał walczyć przeciw swoim, ale wmawiano jemu i innym, że jest Niemcem, bo pochodzi ze Śląska, a Śląsk też jest niemiecki. Dziadek od początku próbował wszystkich możliwych sposobów, by dostać się do armii Andersa. Wcześniej zajmował się konspiracją w swoim miejscu zamieszkania – w Rybniku. Chodził na spotkania, na których próbowano ustalić plan krzyżujący dalsze posunięcia Niemców w regionie, wielu Polaków nasłuchiwało pod oknami i donosili władzom niemieckim o konspiratorach. Wiadomo, jaki spotkał ich los. Dziadek gdy otrzymał rozkaz wyruszenia na front symulował, że ma chorą nogę. Długo leżał w szpitalu, ale nie mogło to trwać wiecznie. W końcu zostawił żonę Annę z paroletnią córką i wyruszył na front. Dotarł do Holandii, został tam ranny w ramię (pamiętam, że miał dwa wgłębienia na plecach) leżał w szpitalu, na który w tym czasie miał miejsce nalot. Wielu było rannych, inni zginęli. Dziadek ocalał. Wraz z innymi towarzyszami pozamieniali dokumenty, zwyczajnie ukradli je z jakiegoś biura i ruszyli na front, do Francji, już jako żołnierze gen. Władysława Andersa.
Tymczasem porzucone dokumenty dziadka przesłano mojej babci wraz z malutkim pudełkiem zawierającym prochy. Została dwudziestoletnią wdową, z dwiema córkami: starszą i młodszą – dopiero co urodzoną. Być może było jeszcze wiele przygód, jakie miał dziadek, niektórych nie pamiętam, innych nie zdążył mi już opowiedzieć; pamiętam tylko to. I jeszcze moment powrotu do domu.
Babcia siedziała w kuchni, było po obiedzie, miała zwyczaj siedzieć na stołeczku i czyścić zęby wykałaczką, przed sobą trzymając lusterko. Starsza córka bawiła się w kącie, młodsza pod stołem. Otworzyły się drzwi, stanął w nich dziadek w mundurze, z karabinem i plecakiem. W pokoju zapanowała martwa cisza. Po chwili rozległ się trzask tłuczonego szkła. To z Babci z ręki wypadło lusterko.
Dziś nie potrafię sobie wyobrazić tej radości, jaka zapanowała tam wtedy w małej kuchni. Zapewne była ogromna. Żal, że dziadkowie już nie żyją, nie dowiem się nigdy, co przeżyli jeszcze w trudnych dla świata czasach wojny. A może ktoś z Czytelników znał kogoś, kto spotkał mego dziadka na froncie?
Bardzo fajne wspomnienia-dobrze się to czyta Pani Patrycjo. I ciekawostka: mieszkam w bylej komendanturze Wehrmachtu w Rybniku. Pewnie z mojego domu Pani przodek wyszedł z powołaniem …
Dziękuję za ciepłe słowa. Oj,wielu mieszkańców znało pewnie ten budynek. Pozdrawiam serdecznie