Na starym cmyntorzu. Cz. 4. „Józef Polok: dobry duch dobrego Śląska”
Niektórzy ludzie emanują tak niepospolitą radością życia, że zdają się być nieśmiertelni. Żyją między nami jak Aniołowie z serialu Autostrada do nieba, zarażają nas energią i ocieplają marne czasami życie. A potem jeden z Aniołów mówi z przekąsem: szef nas wzywa… I znikają
Taki był Józef Polok, emisariusz radosnego twórczego życia, prawdziwy bon vivant, wulkan humoru. I nade wszystko uosobienie śląskości w jej najczystszym, szlachetnym brzmieniu.
Poznaliśmy się u progu 1990 roku. Dopiero co wróciłem do telewizji po ośmioletniej banicji i wraz z Wojciechem Sarnowiczem przygotowywaliśmy uruchomienie Górnośląskiej Telewizji Regionalnej, pionierskiego trzeciego kanału TVP. Józek zgłosił się na konkurs prezenterów – wystarczyło, że usiadł, powiedział dwa zdania i od razu mogliśmy pozostałym podziękować. Był gotową, dojrzałą osobowością telewizyjną, nie potrzebował żadnej magicznej obróbki. Zwolnił nas z konieczności poszukiwania formuły dla nowej anteny, przyniósł siebie i nic więcej nie było potrzebne. Prowadził zrazu regionalne koncerty życzeń, potem został gospodarzem całego sobotniego programu. Nie waham się nazwać go współtwórcą telewizji regionalnej na Śląsku i w Polsce. Długo np. zastanawialiśmy się, czy wprowadzać śląską gwarę do sztuki prezenterskiej, obawiając się niedobrej ludyczności czy wręcz cepeliady. Józek dowiódł, że śląskość ma daleko szerszy wymiar, że gwara nie musi być plebejska i archaiczna. Mówił językiem bezgranicznie naturalnym, co rzadko zdarza się aktorom ukształtowanym przez szkoły teatralne.
Rok później odeszliśmy z ośrodka w Bytkowie, by zacząć samodzielną produkcję widowisk dla ogólnopolskiej Dwójki. Józek natychmiast odnalazł się w nowej roli: w cyklicznych Opowieściach Erwina Respondka objawił się jako znakomity śpiewający aktor o porywającej vis comica. W drugim cyklu – Wesoło czyli smutno. Kazimierza Kutza rozmowy o Górnym Śląsku, od razu został gwiazdą i pozostał nią przez trzy następne lata, doprowadzając do autorskiej wirtuozerii sztukę opowiadania śląskich witzów. Był w tym mistrzem absolutnym, bodaj od czasów Ligonia nikt nie robił tego tak inteligentnie i tak porywająco. Powodzenie programu było w dużej części jego zasługą – ludzie w całej Polsce, a wraz z emisją satelitarną także Polonusi na innych kontynentach, każdorazowo czekali na jego pięć minut.
Aktor
Nieraz zwierzał mi się, że brak mu teatralnej sceny, tej niezrównanej magii, za którą tęskni każdy rasowy aktor i którą przedkłada nad sukcesy w filmie, telewizji czy na estradzie. Mawiał:
Hamleta pewnie już nie zagram, ale jakiś wodewil, komedię muzyczną – czemu nie?
Specjalnie dla niego i dla Mariana Skorupy napisałem wtedy Album rodzinny Erwina Respondka, pierwszy śląski musical, którego prapremiera w reżyserii Wojciecha Sarnowicza odbyła się 7 maja 1996 roku na gościnnej scenie Teatru Rozrywki. Obaj zagrali brawurowo: Marian Skorupa swą życiową rolę starego Respondka, a Józek jako śląski Farorz. Ich dialogi wyciskały na przemian eksplozje śmiechu i łez, byli niezrównani w swej naturalnej, bezpretensjonalnej śląskości, pełnej prostolinijności z jednej strony, a z drugiej – pełnej głębokiej inteligentnej refleksji. Spożytkowaliśmy ją jeszcze raz w cyklicznych audycjach pt. Spowiedź Erwina Respodka, emitowanych na antenie Radia Katowice w latach 1998-99.
Potem był kolejny cykl telewizyjny: Wesołe scenki z Górnego Śląska, czyli antologia śląskiego humoru, estradowy show prowadzony przez prof. Jana Miodka, emitowany w latach 1999-2000. Józek był w swoim żywiole, zwłaszcza, że występował przed własną, uwielbiającą go publicznością w Teatrze Ziemi Rybnickiej, którą porywał śpiewem, dowcipem, monologiem, od niechcenia rzuconym żartem czy komentarzem. To była nasza ostatnia wspólna produkcja i ta ostatniość jest dziś moim wyrzutem sumienia. Wiedziałem, że to niezwyczajny talent, perła śląskości, którą trzeba jak najlepiej wykorzystać, ale brakło mi producenckiej inicjatywy, pomysłów i możliwości, by nie powielać przetartych już szlaków. Tym bardziej, że pojawili się epigoni, chętni do kontynuowania wypróbowanej formuły. Poszliśmy więc każdy swoją drogą, zachowując przyjaźń i dobre wspomnienia z 10 lat bliskiej, obustronnie twórczej i wzajemnie kształcącej współpracy.
Człowiek
W pośmiertnych wspomnieniach łatwo wpaść w patos i malować wyidealizowany, pomnikowy wizerunek. A przecież istotą barwnej osobowości Józka były też jego różne słabostki, zwykle nieszkodliwe i rodzące dziesiątki zabawnych sytuacji. Uwielbiał blichtr i kochał robić wrażenie, zajeżdżając z fasonem kolejnym mercedesem. W czasach, gdy telefony komórkowe miały wielkość bochna chleba, a każde połączenie kosztowało majątek, zatrzymywał się pod bramą studia i nie wysiadając z auta telefonował, by mu otwarto. A przy tym nie miał w sobie nic z nuworysza, wszystko robił z wdziękiem i uśmiechem gwiazdy.
Reżyserów przyprawiał o omdlenia. Scenariusze dostawał z wyprzedzeniem, ale zaglądał do nich dopiero na próbie, niejeden raz zdarzyło mu się występować na żywo nie nauczywszy się wcześniej tekstu. Kiedyś z przerażeniem słuchałem zza kulis jak… improwizował a vista trzy zwrotki piosenki. Ani razu się nie zająknął, zachował rymy i rytm tekstu, nikt się nie zorientował. Na nuty tylko zerkał, odkładał kartkę, wchodził do studia i… po prostu śpiewał. W antraktach spektaklu teatralnego wymykał się na miasto w kostiumowej sutannie, wstępował do knajpy i bawił się jak dziecko konsternacją zebranych piwoszy.
Na telewizyjnym planie bywał nieprzewidywalnym żywiołem. Kiedyś członkowie kabaretu Rak potajemnie otwarli w garderobie flaszkę dla kurażu. Ośmielony tym Józek postanowił nie trzymać się scenariusza, pójść na całość i wobec szacownej publiczności programu Wesoło czyli smutno, składającej się głównie z nobliwych elit intelektualnych Śląska, opowiedział mocno ginekologiczny dowcip. Siedząc w reżyserce, zamarłem, spodziewając się wielkiego skandalu. Za chwilę z widowni zabrzmiała salwa szczerego śmiechu i owacyjne brawa – był we wszystkim tak uroczy, że wybaczano mu każde szaleństwo.
Niewykorzystany
Nade wszystko jednak był dla nas skarbem właśnie przez tę swoją drogocenną błyskotliwą śląskość, jakże odmienną od jarmarcznego kiczu, który dziś bywa w cenie. Kiedy wyrzucałem mu, że bierze udział w różnych, czasami kiepskich produkcjach, kwitował to krótko: zaproponuj coś lepszego. Mój grzech, nie zaproponowałem, a on wart był kasowych filmowych komedii, znakomitych musicali, porywającego telewizyjnego show. Miał dość talentu, by obdzielić każdą z tych form. I miał w sobie tyle śląskiej duszy, by zostać autentyczną ikoną regionu – a nam wszystkim zabrakło twórczego pomysłu na spożytkowanie tego daru. Korzystaliśmy z niego po trochu, często marnując w poślednich gatunkach i nie wiedząc, że mamy do dyspozycji tak mało czasu.
Aż w końcu zdenerwowany Szef odwołał Anioła. A my pozostaliśmy z nieczystymi sumieniami, niczym bohater ewangelicznej przypowieści o talentach: Przyszedł i ten, który otrzymał jeden talent, i rzekł: „Panie, wiedziałem, żeś jest człowiek twardy: chcesz żąć tam, gdzie nie posiałeś, i zbierać tam, gdzieś nie rozsypał. Bojąc się więc, poszedłem i ukryłem twój talent w ziemi. Oto masz swoją własność!” Odrzekł mu pan jego: „Sługo zły i gnuśny! Wiedziałeś, że chcę żąć tam, gdzie nie posiałem, i zbierać tam, gdziem nie rozsypał. Powinieneś więc był oddać moje pieniądze bankierom, a ja po powrocie byłbym z zyskiem odebrał swoją własność. Dlatego odbierzcie mu ten talent, a dajcie temu, który ma dziesięć talentów. Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma. (Mt 25, 24-29, za Biblią Tysiąclecia).
Michał Smolorz