Przy ognisku przyjemniej, niż w szkole

Piętnasta część wspomnień Ideały cielęcych lat. Obrazki z dzieciństwa w Jankowicach Rybnickich. To maszynopis Jana Paszendy z 1952 roku, który przeleżał dekady w domowych zakamarkach, by w końcu ukazać się Czytelnikom. To nie tylko nostalgiczne wspomnienia z dzieciństwa na Górnym Śląsku w początkach XX wieku, ale też bezcenny obraz codzienności u schyłku epoki pruskiej
Uczęszczałem wówczas do klasy czwartej. Przypatrywałem się już dziewiątej jesieni. Szkoła i nauka była obojętna. Robiłem, czego ode mnie żądał nauczyciel. Specjalnie jednak nie przejmowałem się nauką i nie mogę powiedzieć, żebym za nią przepadał. Więcej od nauki pociągało mnie sto innych spraw. W szkole jednak uchodziłem za lepszego ucznia. Nie tylko wśród nauczycieli, ale i wśród uczniów.
Uświadomiłem sobie ten fakt przy rozpoczęciu czwartej klasy. Gdy pierwszego dnia w nowym roku szkolnym przyszedłem do klasy i zacząłem rozglądać się za odpowiednim miejscem, wtedy podbiegł do mnie pewien drągal, wyższy ode mnie o półtorej głowy, chwycił mnie za ramię i ciągnął za sobą.
– Chodź! Będziesz siedział przy mnie. Nie dam ci krzywdy zrobić. Obronię cię przed wszystkimi.
Spojrzałem na drągala z wdzięcznością. Mieć takiego wielkoluda za sprzymierzeńca, to wcale niezła rzecz. Przyjąłem jego zaproszenie.
– Zgoda! – rzekłem – Będę siedział przy tobie.
– Tu jest dobre miejsce. Nie za blisko katedry i nie za daleko. Nauczyciel patrzy zawsze albo na pierwsze ławki, albo na ostatnie. Najlepiej jest siedzieć w środku. Już ja to wypraktykowałem.
– Może? – zgodziłem się z nieznacznym wahaniem
– Na pewno! Ale słuchaj, – dodał ciszej – jakbym czego nie umiał to mi podpowiesz, dobrze?
– Dobrze – zgodziłem się
Stwierdziłem później, że wziąłem na siebie dość trudne zobowiązanie. Okazało się, że drągal ten rozpoczął w klasie czwartej już trzeci rok. U nauczycieli miał opinię ciężkiego artylerzysty. Zawołany do odpowiedzi szturchał mnie lub kopał bezustannie przypominając, że przyrzekłem mu podpowiedzieć. Trudno było mu podpowiadać słowo w słowo, a z podrzuconych myśli nie umiał ani rusz nic skleić. Jąkał wtedy poszczególne wyrazy, z czego wychodziły tak komiczne sytuacje, że klasa zaśmiewała się, a nauczyciel machnął ręką zrozpaczony:
– Ciężka artyleria! Usiądź!
Dziwiło mnie to nieraz, bo drągal ten na podwórzu szkolnym, na drodze do domu ze szkoły lub też w polu był niesłychanie pomysłowy i biegły w rozmaitych umiejętnościach, których mu szczerze zazdrościłem.
Dla ilustracji wspomnę tu tylko o jednej jego umiejętności, która graniczyła nawet z akrobacją niepośledniego gatunku. Była to jazda na rowerze. Do szkoły przyjeżdżał na rowerze. Już ten fakt stawiał go wysoko ponad moimi umiejętnościami. W owym czasie nawet jeszcze nie ośmieliłem się marzyć o jeździe na rowerze. A on jeździł na rowerze zupełnie inaczej niż zwyczajni rowerzyści. Samo wsiadanie na rower umiał zademonstrować w rozmaitych postaciach.
– Pokaż, jak wsiada na rower dobry rowerzysta! – nagabywali go koledzy
– Dobre. Pokażę. Ale pokażę, jak siada na rower taki, co się dopiero uczy jeździć.
Uchwycił sztywno kierownicę, patrzał to przed siebie, to na pedał, potem usiłował postawić lewą nogę na lewym pedale, ale wciąż chybiał, a gdy wreszcie jakoś ją tam usadowił, wtedy zaczął popychać się prawą nogą, ale tak pokracznie, że wszyscy zaśmiewali się i kładli się na ziemię, czasem nawet fikając koziołki. On natomiast kuśtykał najpoważniej i nagle zwalił się z rowerem na ziemię i udawał strasznie pokaleczonego.
– To ty tak uczyłeś się jeździć? – zaczepiali go ze śmiechem
On nagle wtedy poważniał, przybierał pozę zwykłą i mówił:
– A teraz pokażę wam, jak jedzie Antek pod rułką.
Stanął koło płotu. Jedną ręką trzymał się płotu, a drugą kierownicy roweru. Potem lewą nogę położył na pedale, a prawą wsunął w śmieszny sposób pod rurką na drugi pedał. Następnie trząsł się i przewracał ślepiami, że niby ze strachu, że się przewróci, wreszcie zawołał:
– Ty, popchnij mnie!
Ktoś go wtedy popchnął, a on wymachując rękami i nogami wywalał się.
– Teraz pokażę wam, jak siada na rower taki, co chce jeździć na rułce.
Potem pokazywał, jak wsiada się normalnie, ale z prawej strony, lub, jak wsiadał na rower nasz kierownik szkoły, mianowicie stopniowo, poprzez sztyfcik w tylnym kole, prawy pedał i siodło.
– A teraz pokaż, jak ty siadasz na rower!
– Ja tak nie umiem, jak ci wszyscy – mówił, udając skromnego
Równocześnie robił obok roweru dwa, trzy lekkie kroki i jeszcze lżej, niby ptak wskoczył na siodło. Bez opierania się na pedałach, na sztyfciku, czy innych częściach roweru. Nie patrząc na pedały, odrazu je znalazł nogami i jechał z gracją. A gdy się nieco rozpędził, spuszczał się z siodła na tylny ochraniacz i udawał, że jedzie na motocyklu. W następnej chwili już siedział na siodle, ale ręce miał założone na piersiach, a nogi spoczywały na kierownicy. Jeżdżenie bez trzymania się kierownicy należało bodaj u niego do najłatwiejszych pokazów. Jemu po prostu ręce na rowerze nie były potrzebne.
Patrząc na jego wyczyny, dzieci albo zaśmiewały się, albo też szczerze go podziwiały. Nauczyciele także kiwali z uznaniem i podziwem głową.
– Gdybyś tak umiał w klasie, miałbyś same chwalebne. Lobenswert.
– Co mi po waszych lobenswertach! – mruczał wtedy
Ale raz zwierzył mi się ze swoją troską
– Wiesz, nie chciałbym wyjść ze szkoły z czwartej klasy.
– A z której?
– Przynajmniej z piątej.
– To się ucz!
– Kiedy jakoś nie idzie.
Pewnego dnia drągala nie było w szkole. Wracając ze szkoły spotkałem go pędzącego na rowerze.
– Hej, Kostek!
Poznał mnie. Zatrzymał rower.
– Czemu nie byłeś w szkole?
Kostek rozejrzał się trwożliwie, potem rzekł nieco ciszej, jakby się bał, że go podsłucha ktoś niepowołany.
– Na polu znacznie przyjemniej niż w szkole. Innym bym tego nie powiedział. Tobie mówię. Wiem, że nie poskarżysz. Wiesz co? – zmienił nagle ton i mówił, jakby miał miód w ustach – Przyjdź jutro pod fesztra! Ale będzie fajnie! Zrobimy ognisko, będziemy mieć pieczone ziemniaki, wędzony na ognisku śledź, będziemy skakać przez ognisko, grać w palanta, jeździć na rowerze i jeszcze, co dusza zapragnie.
Pod fesztra znaczyło poza szkołę, na wagary, nie do szkoły, lecz do lasu, na pole.
Wymienione cudowności wywołały taki szum w mojej wyobraźni i taki w niej zrobiły przewrót, że widziałem wszystko w innym, niż dotychczas, świetle. Nagle zrozumiałem, że na polu jest znacznie przyjemniej niż w szkole.
– Gdzie zbieracie się? – spytałem.
– Tam, pod lasem, na Kuczerowym.
– Dobrze. Przyjdę.
– Przyjdź, ale nie powiedz nikomu. Wychlastają nauczycielowi.
Następnego dnia wybrałem się jak zwykle do szkoły. Gdy doszedłem do miejsca, w którym już mnie niczyje oko z moich domowników nie mogło dojrzeć, skręciłem na miedzę w stronę lasu. Byłem tam pierwszy. Powoli zaczęli schodzić się inni. Przyszło jeszcze czterech kolegów prócz Kostka. Razem było nas sześciu. Tamci patrzyli na mnie nieco zdziwieni.
– Czego tu chcesz? – pytali nieufnie.
– Nie bójcie się. On nie poskarży. Kazałem mu przyjść!
Po tych słowach zostałem przyjęty do gromady.
– Co będziemy robić? – spytał któryś.
– Najpierw zabezpieczyć rzeczy szkolne. Pochować w różnych miejscach. Pamiętać dobrze, gdzie co leży. Gdyby pojawiło się jakie niebezpieczeństwo, wtedy cap! każdy za swoje i do lasu. Rozumiano?
– Tak jest! – po kilku minutach rzeczy były już pochowane.
– A teraz co?
– Teraz zagramy w palanta. Dobra!?
W mig wylosowały się partie. Wyznaczono granice, metę. Kostek wygrzebał spod krzaka jakąś porządną pałkę, a z kieszeni w spodniach piłkę.
Gra toczyła się z rozmachem, z krzykiem, z przygadywaniem, z śmiechem. Po pół godzinie wszystkim kapał pot z czupryn.
– Trzeba trochę odpocząć. Kto wygrał?
– My wygrali!
Siedząc na trawie przygadywali jedni drugim, dlaczego tak, a nie inaczej.
– Wszystko mogło być inaczej, gdyby…
Ale Kostek rzucił inne hasło.
– Wiecie co?
– No?
– Zabawimy się w myśliwego i zające.
– Kto będzie myśliwym?
– Najpierw ja – zadecydował Kostek – potem ten, który ostatni zostanie zastrzelony.
– Dobre! – zgodzili się wszyscy.
Ale gdy każdy już został zastrzelony i z kolei stał się myśliwym, gra przestała interesować.
– Wiecie co?
– Co!
– Pokażemy cyrkus na rowerze. Dobrze?
– Dobrze. Niech będzie cyrkus.
Kostek skoczył po swój rower, który leżał opodal pod krzakiem. Przyjechał na nim, stojąc stopami na siodle, a rękami trzymając się kierownicy. Wysunięty ku słońcu tyłek wywijał się niespokojnie, a śmiesznie. A gdy tyłek nieco się uspokoił, wtedy od siodła oderwała się noga, a od kierownicy ręka i obie wymachiwały cudacznie.
– Kostek, spadniesz! – krzyknąłem przerażony
Wtedy Kostek udał, że naprawdę spada. Ale to spadnięcie było tak zgrabnie wykonane, że rower jechał sobie spokojnie dalej, a Kostek biegł swobodnie za rowerem i moment później już znowu na nim siedział normalnie i przebierał pedałami.
Zaczęliśmy klaskać.
– To ci był cyrk!
– Pierwszorzędny numer!
Kostek niedbale nawrócił, stanął koło nas i rzekł:
– A teraz damy numer wspólny. Dobrze?
– Jaki? Jaki? – sypały się pytania.
– Zaraz. Zaraz. Ty, Janek, jesteś najlżejszy. Właź mi na ramiona. Już, już. Tak. Nogi załóż za moimi plecami. Tak. Ręce, hm! Chwyć się rękami moich włosów. Tak. Siedź i nic się nie bój.
– A my co?
– Ty siądziesz sobie z przodu, na przednim ochraniaczu. Siadaj! Rękami trzymaj się rurki pod kierownicą. Nogi postaw na pedałach. Ale zostaw też dla mnie trochę miejsca. Już. Dobra.
– A ja?
– Ty zajmiesz miejsce na kierownicy. Nogi postawisz sobie tu, na rurce. Ręce możesz położyć Jankowi na kolanach.
– A ja?
– Ty pojedziesz jak na motocyklu. Siadaj na tylnim ochraniaczu. Nogi musisz rozszerzyć w bok.
– A dla mnie nie ma już miejsca! – rzekł niezadowolony ostatni.
– Ty będziesz nas wszystkich popychał, bo my dwaj możemy nie upchać roweru. Uwaga. Rozpoczynamy!
Kostek przerzucił zgrabnie nogę przez siodło. Usiadł.
– Już? Już wszyscy trzymają się, jak powiedziałem?
– Już! Już!
– No to jazda! Pchaj!
Dziwaczna piramida ruszyła z miejsca. Radość, śmiech.
– Hej! Patrzcie, ludzie! Cyrk! Cyrk! Patrzcie, ludzie. Cyrk! Bezpłatny!
– Nie krzyczcie tak! Jeszcze ludzie usłyszą, zobaczą i przypomną sobie, że o tym czasie mamy być w szkole – przypominał Kostek. – No, dość tego. Nie pchaj już. Trzymaj się, Janek.
Przyhamował. Przerzucił nogę. Zmiótł delikatnie tego, co siedział w tyle. Szarpnął kierownicą. Siedzący na niej wywrócił koziołka poprzez tego, co siedział na przednim ochraniaczu. Krzyk, pisk, śmiech!
– To ci był cyrk!
– Wiecie co? – rzekł najpoważniej Kostek.
– No co?
– Czas już rozpalić ognisko. Trzeba naznosić chrustu. Dalej! Ty, ty i ty – po chrust! A reszta nawybierać spod krzaków ziemniaków. Tyle, żeby dla każdego było po dziesięć. Skok!
Rozbiegli się chłopcy. Po jakimś czasie stał duży stos chróstu, a obok niego spory stożek ziemniaków.
– Podaj zapałki!
Wszyscy pomacali się po kieszeniach. Ja też.
– Nie ma zapałek! – wołają chłopcy.
– Ale ja mam zapałki! – zawołałem z triumfem.
– To schowaj je prędko, bo ci je feszter zabierze.
– A czym zapalisz chrust?
– Zapałkami umie palić każdy, byle kto, rozumiesz? My nie byle kto. Nasze ognisko zapali nam słońce.
– Słońce? – spytałem zdumiony
Kostek wyjął z jednej kieszeni kawałek zwęglonego drewna, z drugiej krążek powiększającego szkła, czyli soczewkę, usiadł na trawie, nastawił soczewkę tak, że promienie słońca skupiły się w jednym punkcie na zwęglonym drewienku i trwał tak nieruchomo.
– Przygotować dużo wiatru! – rozkazał Kostek
Patrzałem na chłopców zdumiony. Chłopcy nabierali w płuca dużo powietrza.
– Uwaga! Już się dymi! Dmuchać!
Chłopcy nachylili się nad drewienkiem i poczęli dmuchać. Patrzyłem na nich zdumiony. Z drewienka poczęły pryskać iskry. Coraz większe i coraz więcej. Wreszcie pojawił się płomień.
– Na bok! – zawołał Kostek.
Podsunął płomyk pod stos chrustu.
– Jest! Pali się! – zawołali wszyscy
Płomień ogarniał coraz więcej chrustu. Ogień rozszerzał się. Trzaskał. Ze stosu uniósł się ku niebu giętą smugą siny dym.
– Wiatru! – krzyknął Kostek
Chłopcy w mig zdjęli marynarki. Zaczęli nimi wywijać jak wiatraki. Ogień ogarnął cały stos.
– Dosyć! – krzyknął Kostek – Marynarki odłożyć i ustawić się za mną. Jeden za drugim. Będziemy skakać przez ognisko.
Kostek pobiegł kilka kroków, potem oderwał się od ziemi i zatoczył wspaniały łuk nad ogniskiem. Opadł zgrabnie na ugięte nogi.
– Następny!
Następni poszli za jego przykładem. Ale nie wszystkim udało się tak, jak Kostkowi. Mnie najgorzej. Trzy razy biegłem i trzy razy zatrzymałem się przed ogniskiem. Wstyd mnie było.
– Nie bój się ognia! Nie gryzie! – zachęcał mnie Kostek
– Nie gryzie, ale piecze! – zadrwił ktoś inny
Zebrałem się w sobie. Zamknąłem oczy. Pobiegłem: raz, dwa, trzy! Skoczyłem.
– Dobrze skoczyłeś! – pochwalił mnie Kostek
Ognisko powoli traciło na swej objętości. Z wielkiego stosu chróstu pozostało żarzące się popielisko.
– Czas piec ziemniaki! Wrzućcie ziemniaki do ognia!
Rozkaz został spełniony w kilka sekund.
– A gdzie ten śledź? – spytałem.
– O, tu jest śledź! – Kostek niósł w jednej ręce dużego słonego śledzia, w drugiej kilka patyków
Patyki ustawił w trójnóg nad ogniem, zawiesił na nich śledzia, w ogień rzucił kilka gałązek jałowca i zaczęło się wędzenie. Kostek tymczasem na kamieniu ostrzył nóż.
– Jak tam daleko z ziemniakami?
– Niektóre już są upieczone.
– Po jednym możecie skosztować. Resztę tu, na kupkę. Trzeba podzielić sprawiedliwie. Zdmuchnij proch z tego kamienia! Dobre! A teraz połóż na nim ten papier. Tak. Teraz możemy krajać śledzia. Ilu nas jest? Sześciu.
Kostek odmierzał na oko kawałki śledzia. Pokrajał śledzia.
– Brać po starszeństwie! Kolejno! Każdy po jednym kawałku. Ja jestem najstarszy. Biorę głowę.
Po Kostku brali inni, kolejno. Mnie przypadła część od ogona. Bardzo byłem z tego zadowolony. Potem nastąpił podział ziemniaków.
– Teraz możemy zacząć ucztę! – zaproponował Kostek.
Brudnymi palcami rozłupywano opalone na czarno ziemniaki, przez co palce stawały się jeszcze brudniejsze. Tymi jeszcze brudniejszymi palcami sięgało się po swoją część śledzia i oblizywało się go z zapałem.
– Smakuje?
– Jeszcze jak!
– W domu zrobili wam kiedy taką ucztę?
– Nie. Nigdy! Nie potrafią.
– A jutro co? Przyjdziecie?
– Naturalnie. Wszyscy.
– Ty też, Janek?
– A czemu by nie?
– Podobało ci się pod fesztrem?
– Jeszcze jak!
– No, powiedzcie! Gdzie przyjemniej: w szkole, czy na ognisku?
– Przy ognisku! Sto razy przyjemniej!
– Ale dzisiaj już musimy iść, bo dzieci wracają ze szkoły. Patrzcie, tam! Jak dzieci przejdą, pójdziemy za nimi. Jutro znowu tu zbiórka. Jak dzisiaj. Teraz zagasimy ognisko, a potem umyjemy ręczyska.
Następne dwa dni spędziłem także pod fesztrem, na polu, przy ognisku. Umówiliśmy się jeszcze na czwarty dzień. Kiedy jednak trzeciego dnia wracałem do domu za grupką dzieci, zauważyłem, że jedna z dziewczynek skręciła do naszego domu, a przecież to jej wcale nie było po drodze. Ogarnęło mnie jakieś niemiłe przeczucie.
– Czyżby ją nauczyciel posłał? – pytałem siebie w duszy
Odczekałem, aż dziewczyna wyszła z domu. Potem, nastroiwszy się na wesoło, przybiegłem niby to wesoły do domu i zawołałem od proga:
– Ale dzisiaj było ładnie w szkole!
Zdaje się, że popełniłem tym powiedzeniem jakieś niesłychane głupstwo. Matka spojrzała podejrzliwie na mnie, podeszła do drzwi, przekręciła klucz, schowała go do kieszeni w fartuchu i spytała:
– Gdzieś był?
– W szkole! – odpowiedziałem bezczelnie udając w dodatku ogromnie zdziwionego, że matka o to pyta
Matka nie wytrzymała. Schyliła się po coś i zanim zdołałem stwierdzić, co podniosła, już spadały na mnie błyskawiczne uderzenia.
– Jeszcze w oczy mi będzie cyganił! – wołała matka i biła aż do utraty tchu
Zrozpaczony zerkałem ku zamkniętym drzwiom. Potem spoglądałem ku oknu, ale przypomniało mi się, że wysokość jest zbyt znaczna i nie można było ryzykować skoku przez okno.
– Nogę złamię, albo i kark skręcę – pomyślałem z rozpaczą
Na szczęście rychło brakło tchu w matczynych płucach i sił w jej ramionach. Jej kochające mnie serce zaprotestowało bolesnymi skurczami przeciwko dalszemu biciu. Usiadła. Wzdychała ciężko. Zrobiło mi się jej żal. Byłbym chętnie wszystko jakoś naprawił, ale nie wiedziałem, jak to zrobić.
– Synku, synku! Co z ciebie wyrośnie?!
Patrzała ponuro w moją przyszłość. Może widziała mnie już dyndającego na szubienicy. Nie mogłem pojąć, w czym matka widzi tak wielkie moje przestępstwo. Prawda, że nie byłem przez trzy dni w szkole. Prawda, że okłamałem ją. Ale więcej chyba nic złego nie zrobiłem. Szkole nic się nie stało ani nie stanie z tego powodu, że nie byłem trzy dni na lekcjach. Nie zawali się. A gdyby się nawet zawaliła, więcej byłoby z tego radości wśród dzieci niż smutku.
– Mielibyśmy ale długie wakacje! – pomyślałem -Ile to miesięcy budowaliby nową szkołę? A może by miesięcy wcale nie wystarczyło?
Moje myśli schodziły na wesołe tory. Ale to była wisielcza wesołość. Sytuacja moja była tragiczna, z czego nie zdawałem sobie w ogóle sprawy. Miałem się o tym przekonać dopiero następnego dnia.
Następnego dnia matka rozkazała krótko:
– Ubieraj się! Do szkoły! Pójdę z tobą.
– Nie trzeba. Sam trafię. – próbowałem ratować sytuację, która nagle wydała mi się niepomyślną
– Trafisz? A czemuż to przez trzy dni nie umiałeś trafić?!
Tak mnie przygwoździła tym pytaniem, że odechciało mi się dalszych odezwań. Pocieszałem się nadzieją, że może matka wyprowadzi mnie za kolonię, w której mieszkaliśmy i powróci do domu. Ale matka straciła widocznie najzupełniej zaufanie do moich dobrych zamierzeń i prawdomówności. Stała się stanowcza i nieubłagana.
– Chodź! – rozkazała.
A gdy stanąłem we drzwiach, chwyciła mnie za lewe przedramię i ścisnęła mocno.
– Nie uciekniesz mi teraz!
To zapobiegliwe działanie matki wprawiło mnie w zdumienie. Myślała całkiem logicznie. Takiemu smykowi jak ja mogła w drodze strzelić do głowy myśl o ucieczce. Ucieczka skomplikowałaby naturalnie znacznie jej i moje położenie. Kto wie, co by z tego wreszcie wynikło.
Droga do szkoły była daleka. Szło się zwyczajnie około trzech kwadransów. Jak długo szliśmy sami, nie protestowałem przeciwko prowadzeniu mnie za ramię jak przestępcę. Ale kiedy zauważyłem, że dołączają do nas inne dzieci idące również do szkoły, wtedy coś mnie zabolało. Coś mnie ubodło. W duszy obudził się jakiś gwałtowny protest przeciwko takiemu traktowaniu mnie.
– Nie jestem przestępcą! – burzyłem się po cichu w sobie -Nie dam się prowadzić jak złodziej za rękę!
Zacząłem nagle wstydzić się swojej sytuacji przed dziećmi.
– Puśćcie mnie! – prosiłem.
– Nie puszczę! – rzekła twardo matka i zacisnęła mocniej kleszcze swoich palców około mojego przedramienia
Dzieci szeptały coś między sobą i pokazywały na mnie palcami. To było nie do zniesienia. Szedłem przez pewien czas spokojnie, ale gdy odczułem, że uścisk matki zmniejszył się, szarpnąłem się i wyrwałem się matce.
– Sam pójdę!
Przezornie wybiegłem drogą naprzód. Nie miałem zamiaru uciec. Chciałem iść do szkoły, ale chciałem iść sam. Nie chciałem być prowadzony. Ale mojej matce nie spodobała się moja samodzielność. Pogoniła za mną. Oglądając się ostrożnie przyśpieszyłem biegu tak, że nie mogła mnie dogonić. Wtedy wezwała na pomoc dzieci.
– Gońcie go! Chwyćcie!
Dzieci rzuciły się w pogoń za mną. A że było ich dużo, a wśród nich byli nieźli biegacze, wnet mnie dogoniły i uchwyciły jak psiarnia dzikiego zwierza. Nic też dziwnego, że zacząłem bronić się jak dziki zwierz. Zacząłem się szarpać, wyrywać, szturchać łokciami, bębnić pięściami po najbliższych głowach, a gdy mi obezwładnili ręce, rozkazałem nogom, by kopały, gdzie się da i kogo się da, a zębom rozkazałem, by gryzły, co się nawinie. Wywiązała się szaleńcza jakaś wojna jednego przeciwko wszystkim. Co chwila ktoś jęknął, ktoś zapłakał, ktoś przewrócił się.
– Trzymajcie go! – wołała matka nadbiegając. Ledwo przez tłum dzieci docisnęła się do mnie. Ale i matka nie mogła już sobie dać ze mną rady. Byłem już nieprzytomny. Rozjuszony jak bestia. Kto się przybliżył, był wrogiem. Rozdzielałem ciosy na ślepo. Nie jest wykluczone, że dostało się i matce. Zmiarkowałem to po jej odezwaniu się.
– Tego jeszcze brakowało!
Obdarzyła mnie kilkoma uderzeniami, gdzie popadło, bo trudno było w coś trafić. Moje ciało wciąż jeszcze wywijało się rozpaczliwie na wszystkie strony. W pewnej chwili udało jej się chwycić mnie z tyłu za kołnierz. Chwyciła i trzymała mocno. Odganiałem jeszcze jak mogłem zgraję dzieci. Matka krzyknęła na mnie:
– Przestań się wierzgać!
A w stronę dzieci rzekła spokojnie:
– Puśćcie go! Sama dam mu radę!
Dzieci usłuchały ją. Puściły mnie. Sprawiło mi to pewną ulgę. Ale szły jeszcze koło nas. I wpatrywały się we mnie, jakbym był jakim dziwolągiem. Jeśli w takim otoczeniu matka doprowadzi mnie do szkoły, zostanę ośmieszony na wieki. Chciałem tego uniknąć za wszelką cenę.
– Co tak patrzycie na mnie?! Czy mam rogi?! – spytałem zjadliwie. – Idźcie sobie.
Matce też musiało być nieprzyjemnie wkraczać do szkoły z takim orszakiem, więc zachęcała dzieci:
– Idźcie, dzieci! Już późno. Spóźnicie do szkoły.
– Słyszycie? Buczy. Ojej! Spóźnimy!
Ktoś zerwał się i pobiegł naprzód. Inne dzieci za nim. Jak stado gęsi. Zostaliśmy w tyle. Przestałem się opierać. Wiedziałem już, że to nie ma sensu. Matka doprowadzi mnie tak do samej szkoły. Stanęliśmy wreszcie przed drzwiami klasy. W klasie była cisza. Widocznie już rozpoczęła się nauka. Matka niewiele robiła sobie z tego, że w czasie nauki nie wolno przeszkadzać. Zapukała do drzwi. Po chwili drzwi otwarły się. Na korytarzu stanął nauczyciel. Spojrzał na matkę i na mnie. Zrozumiał sytuację. Kazał mi wejść do klasy, a sam został na korytarzu i długo rozmawiał z matką.
– Oj, czekaj, czekaj! Ale dostaniesz! – przywitały mnie dzieci.
Milcząco wsunąłem się do ławki. Rozmyślałem, co może być dalej. Po krótkim rozmyślaniu doszedłem do tego samego wniosku, co i dzieci. Jedno jest pewne: dostanę. Dostanę porządnie. Co tu robić? Co robić?
Nagle przyszła mi zbawienna myśl do głowy. Uśmiechnąłem się do niej. Po cichu, nieznacznie sięgnąłem pod ławkę, gdzie przed chwilą wcisnąłem czapkę. Dyskretnie odpiąłem sobie klapę od spodni i wsunąłem za nią czapkę. Zapiąłem klapę. Wyregulowałem położenie czapki tak, że osłoniła dokładnie delikatną część zaplecza, na które – według wszelkiego prawdopodobieństwa mógł uderzyć wymiar nauczycielskiej sprawiedliwości.
– Teraz może bić! – myślałem z lekceważeniem.
Wyobraziłem sobie, że gdy tylko nauczyciel wróci do klasy, natychmiast rozpocznie sąd. Po publicznej rozprawie odbędzie się publiczna egzekucja. Na to nie było rady.
– Byle tylko nie zauważył, że mam czapkę za klapą.
Nauczyciel wszedł wreszcie do klasy. Obserwowałem każdy jego ruch, choć czyniłem to bardzo dyskretnie. O dziwo! Nie spojrzał nawet na mnie. Stanął za katedrą, skupił się przez moment i poprowadził przerwaną lekcję.
– Rozprawi się ze mną pod koniec lekcji, albo podczas przerwy – pomyślałem. Jednak lekcja skończyła się, a nauczyciel w ogóle nie zwracał na mnie uwagi. Po dzwonku rzekł z naciskiem:
– Wszyscy na podwórze!
Wyszedłem z innymi. Nie wiedziałem: cieszyć się czy martwić. Rozprawa i egzekucja nie przedstawiały się ponętnie, ale z drugiej strony, jeśli nie można jej uniknąć, niech przyjdzie i skończy się jak najprędzej.
Tymczasem przeszła druga, trzecia i czwarta lekcja razem z przerwami. Nauczyciel nie zwracał na mnie żadnej uwagi. Powoli wsiąkała w moje serce nadzieja, że z tej wielkiej chmury może nie być wcale żadnego deszczu.
– Albo zapomniał, albo darował – myślałem. – W jednym i drugim przypadku minęły mnie szczęśliwie rżniętki. Czapkę można wyjąć.
Podczas czwartej przerwy wsunąłem się do ustępu i wyciągnąłem czapkę spoza klapy. Uradowany pobiegłem potem z innymi do klasy. Na piątej lekcji, ostatniej tego dnia, były rysunki. Nauczyciel rozdał bloki rysunkowe, powiedział dzieciom co mają rysować, potem usiadł za katedrą i popatrzył w moją stronę. Sąsiedzi zaczęli mnie szturchać z różnych stron.
– Masz iść ku katedrze! Idź! Idź! Oj, ale dostaniesz!
– Gdzie czapka? – westchnąłem i chciałem jeszcze prędko wsunąć ją za klapę
Ale dzieci wyżgały mnie z ławki. Było za późno. Z przerażoną miną zbliżyłem się do katedry. Nauczyciel długo wpatrywał mi się w oczy. Wreszcie rzekł:
– Powiedz no, czemu nie byłeś trzy dni w szkole!
W ciągu ubiegłych czterech godzin ułożyłem sobie całą litanię bajek i kłamstw na wypadek dochodzeń. Przydały się teraz. Zacząłem opowiadać niestworzone historie o chorej babci, o mojej do niej miłości, o moich u niej odwiedzinach, o tym, że mnie babcia zapraszała, żebym znowu przyszedł, i temu podobnie. Nauczyciel słuchał z powagą i nie przerwał mi ani razu żadnym pytaniem ani żadną uwagą, która wskazywałaby na to, że nie daje mi wiary. Przeciwnie. Kiwał na moje słowa dobrodusznie głową tak, że już zacząłem triumfować w duszy:
– Chwała Bogu! Uwierzył!
Gdy skończyłem mówić, rzekł:
– No, dobrze! Chodź! Połóż się na ławce!
Pociemniało mi w oczach. Nauczyciel wyjął ze szafy giętką trzcinę, obejrzał oba jej końce, potem spojrzał na mnie i powtórzył:
– Połóż się! Ładnie się połóż! Tak!
Oburącz uczepiłem się ławki. Zamknąłem oczy. Zacisnąłem zęby. Zamieniłem się w oczekiwanie. Nauczyciel nie śpieszył się. Powoli podniósł trzcinę, potem błyskawicznie spuścił ją na moje delikatne zaplecze.
– Ojej!!! – kwiknąłem i skoczyłem jak oparzony
Rękami dotykałem linii, którą musiała wyrysować trzcina na mojej skórze. Spojrzałem na nauczyciela. Stał spokojnie jak posąg. Ani się gniewał, ani się uśmiechał. Cierpliwie wyczekał aż przestałem wić się i jęczeć. Przeniosłem wzrok ku dzieciom. Ujrzałem twarze skupione i przerażone. Ręce ich pokładły się na policzkach z gestem wyrażającym strach i ból. Widziałem: cierpiały ze mną.
– Połóż się! – rozkazał spokojnie nauczyciel
Położyłem się posłusznie. Drugi, trzeci, czwarty i piąty raz. Pięć razy kładłem się. Pięć razy odczułem na zapleczu dotknięcie giętkiej trzciny, jak dotknięcie rozżarzonym drutem. Pięć razy odskoczyłem i dotykałem się bolesnej części ciała. Pięć razy wiłem się w bolesnych skurczach. Tylko za każdym razem nieco inaczej.
Potem nauczyciel schował trzcinę do szafy, usiadł za katedrą, zapisał wymierzoną karę w specjalnym zeszycie i rozkazał:
– Idź na miejsce!
Poszedłem. Usiadłem. Ławka paliła mnie, ale w serce wsączał się powoli spokój.
– Już po wszystkim. Po rozprawie i po egzekucji. Na co zasłużyłem, odebrałem.
Kara ta podziałała na mnie cudownie. W duszy nie poruszyła się przeciwko niej ani jedna struna buntu. Uznałem karę za słuszną i sprawiedliwą. Bez kazania, bez gadania. Powoli gdzieś z głębin przeżyć ostatnich godzin wynurzyło się postanowienie:
– Pod fesztra już nigdy!
Odtąd zmienił się mój stosunek do szkoły zasadniczo.
– Trzeba się uczyć! Chcę być porządnym człowiekiem.
Dzisiaj, z odległości blisko czterdziestu lat, widzę wyraźnie, że ten moment był punktem zwrotnym w moim życiu.
Była pierwsza wojna światowa. Nauczyciel mój został zaciągnięty na wojnę i zginął bodaj dwa tygodnie później. Gdy nam nauczycielka podała wiadomość o jego śmierci, rozpłakałem się szczerze. Potem codziennie modliłem się za niego. Przez długi czas. Był to zresztą jedyny nauczyciel, którego wspominam mile i z wdzięcznością, a najwięcej za tę sprawiedliwie wymierzoną karę.



