Muszę umieć jeździć na rowerze!

Siedemnasta część wspomnień Ideały cielęcych lat. Obrazki z dzieciństwa w Jankowicach Rybnickich. To maszynopis Jana Paszendy z 1952 roku, który przeleżał dekady w domowych zakamarkach, by w końcu ukazać się Czytelnikom. To nie tylko nostalgiczne wspomnienia z dzieciństwa na Górnym Śląsku w początkach XX wieku, ale też bezcenny obraz codzienności u schyłku epoki pruskiej
Nie pamiętam już, jak doszło do tego, że pewnego dnia powiedziałem wobec gromadki dzieci na podwórzu:
– Wiecie co?
– Co?
– Muszę umieć jeździć na rowerze!
– A rower masz? – zapytał ktoś
– Mam.
– A gdzie?
– Na strychu.
– To jest twój?
– Nie, ojca.
– A czemu ojciec nie jeździ na rowerze?
– Bo rower jest popsuty.
– To jakże na nim pojedziesz?
– Ojciec mi naprawi.
Wieczorem, gdy ojciec wrócił z pracy, zacząłem kręcić się koło niego i zagadywać:
– Tatulku, umiecie wy jeździć na rowerze?
– Umiem.
– To czemu nie jeździcie?
– Bo nie mam roweru.
– Ale na strychu przecież jest rower!
– Jest, ale popsuty. Zresztą, to jest stary typ. Bez wolnego biegu.
Zamyśliłem się, coś mi było niejasne.
– To on ma tylko prędki bieg?
Ojciec począł mi cierpliwie tłumaczyć, jakto jest z owymi biegami.
– Wiesz, że rower ma dwa koła: przednie i tylne. Między tymi kołami jest znacznie od nich mniejsza zębata tarcza. Przy niej są dwa pedały, na których stawia się stopy. Tarcza połączona jest łańcuchem rolkowym z tylnym kołem. A teraz uważaj! Przy moim rowerze jest tak, że gdy nogami obraca się pedały z tarczą, wtedy też obraca się tylne koło. Przestanie się obracać tarczę, wtedy stanie i tylne koło. Gorzej, gdy tylne koło rozpędzone nie chce się zatrzymać. Wtedy i tarcza musi obracać się. I pedały też. I nogi też. Bez przerwy. A w nowych rowerach jest już inaczej. Rozpędzisz rower i możesz pedały zatrzymać. Rower jedzie, a nogi odpoczywają. Mówi się, że taki rower ma wolny bieg. A mój rower nie ma wolnego biegu.
– Ehm! Tak to jest?! – zdziwiłem się, choć tak zupełnie jeszcze nie rozumiałem, o co przy tym wolnym biegu chodzi. – Ale na waszym rowerze można jeździć?
– Można, ale…
– Ale…? – podchwyciłem
– Ale trzeba by go najpierw naprawić.
– A co mu brakuje?
– Powietrza. Dętki są przebite. Nie trzymają powietrza.
– A bez powietrza nie można?
– Nie można. Najpierw dlatego, że psują się gumy. Po drugie dlatego, że rower skacze zbyt twardo po nierównościach, jedzie ciężko i łatwo psują się gumy.
– Ale ja bym tak chciał umieć jeździć na rowerze! – wybuchnąłem
– Jeszcześ za mały – powiedział ojciec
– A jeden chłopiec jest dużo mniejszy ode mnie, a jak dobrze umie jeździć!
Po obiedzie ojciec wyciągnął rower ze strychu, wyniósł go na podwórze, począł go oglądać, rozbierać, składać, próbować, znowu rozbierać, lepić, pompować powietrze, oliwić. Potem siadł na niego, objechał podwórze wkoło, coś tam zamruczał niezadowolony i rzekł wreszcie:
– Nie można na nim jeździć. Niewygodny. Zabić się można.
– Pozwólcie, spróbuję.
– Chodź, spróbuj!
Skoczyłem uszczęśliwiony. Uchwyciłem rękami kierownicę. Ujrzałem dzwonek. Zadzwoniłem. Niech wszyscy wiedzą, że teraz ja wsiadam na rower. Położyłem lewą stopę na lewym pedale i spojrzałem na ojca.
– A teraz co? – spytałem
– Teraz przerzuć prawą nogę, usiądź na siodle i jedź! – zażartował ojciec
– Kiedy nie umiem.
– To się naucz!
– To pomóżcie mi! Przytrzymajcie rower!
– No, dobrze. Siadaj, przytrzymam!
Ojciec uchwycił rower w tyle koło siodła. Ja natomiast wsunąłem prawą nogę pod rurkę i oparłem stopę na prawym pedale. Próbowałem ruszyć pedałami. Nic.
– Nie chce jechać! – rzekłem zrozpaczony
– To pchaj! Obracaj pedałami!
Wysiliłem się mocniej. Ojciec też prawdopodobnie popychał, bo rower ruszył powoli. Przednie koło skręcało to w lewo, to w prawo. Nie mogłem spokojnie utrzymać kierownicy. Rower też się chwiał. Ciągle groził wywaleniem się. Czułem, że ojciec ratował go przed upadkiem. Zmęczyłem się tak, że pot lał mi się strumykami po czole, po szyi.
– Dość tego na dzisiaj! – powiedział ojciec
– Jeszcze, jeszcze! – prosiłem
– Dobrze. Jeszcze raz wkoło podwórza, potem koniec – rzekł stanowczo
Byłem spocony, zmordowany, ale szczęśliwy. Ojciec niósł rower na strych.
– Jutro znowu będziemy się uczyć? – pytałem
– Jutro nie mam czasu.
– A ja sam mogę uczyć się jeździć?
– Zabijesz się.
– Nie, nie. Nie zabiję się! – zapewniałem go gorąco
W nocy śnił mi się rower. Jeździłem na nim jak Kostek. Wyprawiałem różne sztuczki podczas jazdy. Obudziwszy się, żyłem już tylko jednym pragnieniem:
– Muszę nauczyć się jeździć na rowerze.
Ojciec wyszedł do pracy, matka wyszła załatwiać różne sprawy. Byłem sam w mieszkaniu. W moim mózgu panował rower. Zbębniłem dzieciska z całego domu.
– Chodźcie, pomożecie mi znieść rower ze strychu.
Nie było to wcale łatwe przedsięwzięcie. Rower był zbyt ciężki na nasze siły. Schody, bardzo strome, utrudniały jeszcze bardziej i tak już trudne zadanie. Zastanawiałem się, w jaki sposób wykonać zamiar.
– Ja chwycę rower w środku, za rury. Ty będziesz go przytrzymywał z przodu, a ty z tyłu. Ale trzymajcie mocno!
Schodziłem tyłem, by mieć możność lepszego trzymania się poręczy schodów i patrzenia pod nogi. Rower naciskał mi na grzbiet i usiłował mnie zepchnąć ze schodów. Krzyczałem:
– Trzymajcie mocniej, bo spadnę!
Chłopcy wysilali się. Inni, którzy nie mieli za co chwycić, poczęli wycofywać się z klatki schodowej.
– Uciekajmy, bo nas zabije.
Powoli, krok po kroku, zbliżał się rower do końca schodów. Jakieś cztery-pięć stopni jeszcze i będzie dobrze. Ale siły nasze były już na wyczerpaniu. Chłopiec przytrzymujący rower z góry zachwiał się i puścił go. Ten od dołu wystraszył się i odskoczył na bok. Rower zwalił się całym ciężarem na mnie. Ręka nie wytrzymała ciężaru, puściła poręcz. Zwaliłem się z rowerem na dół. Upadłem częściowo na twardą kamienną posadzkę, częściowo na twarde, stalowe rury roweru. Pedały drasnęły mnie ostrym pazurem po nodze. Kierownica uderzyła mnie najpierw w głowę, a potem zawinęła się jakoś dziwacznie koło mojej szyi. Trzask, brzęk, płacz! Z mieszkań na parterze wyskoczyły wystraszone matki.
– Co się stało?
– Nic. Tylko rower mnie przewrócił.
Kobiety pomogły mi wygramolić się spod roweru.
Zaczęły się żmudne ćwiczenia. Dwóch, czasem nawet czterech chłopców trzymało rower z tyłu. Ja trzymałem kierownicę i nogami usiłowałem zmusić pedały do obracania się. Ciężko szło. Ciągle działo się coś, co nie było przewidziane w programie ćwiczeń. To ześlizgnęła mi się jedna noga z pedała, to druga. Ponieważ chłopcy rower pchali, tarcza z pedałami obracała się ciągle. Gdy jedna noga ześlizgnęła się, musiała automatycznie usunąć się i druga noga z pedała. Przy tym należało błyskawicznie rozstawić nogi szeroko i dreptać za rowerem. Nie było to łatwo, toteż najczęściej nie udawało mi się. Wtedy miało to fatalne skutki. Obracające się pedały bez miłosierdzia wtedy szarpały łydki i uda, jak zjadliwy pies, targały spodnie. Czasem nogawka od spodni dostała się pomiędzy łańcuch i zęby tarczy. Wtedy wytwarzała się rozpaczliwa sytuacja. Nie było innej rady, trzeba było kłaść się z rowerem na ziemię i podawać się skomplikowanej akcji ratunkowej.
W czasie ćwiczeń jazdy na rowerze chodziłem jak siedmiu ciężko rannych. Rany opatrywało się sposobem prymitywnym i mało higienicznym. Po prostu krwawiącą ranę zasypywało się piaskiem, dopóki jako tako nie zahamowało się krwi. Dłużej krwawiące rany zawiązywało się szmatami zdobytymi przez oderwanie od jakiejś starej bielizny. Podarte portki zeszywało się po kryjomu, żeby matka nie zauważyła, bo mogłaby była zabronić dalszych ćwiczeń, działających bardziej niszcząco, niż wojna.
Rany dokuczały. By uchronić się przed dalszymi zranieniami, ubrałem grube długie spodnie, oczywiście stare, i stare połatane wysokie buty ojcowskie.
Rower zachowywał się jak chciwe i mściwe dzikie zwierzę. Gryzł zębami tarczy. Szarpał stalowymi pazurami pedałów. Łapał łańcuchem. Przygniatał metalowym cielskiem. Rwał w strzępy spodnie. Od butów odrywał łatki i przyszczypki. Sięgał często do gołej łydki, kolana lub uda. Walczyliśmy jednak z ogromną zawziętością. Nie poddałem się, dopóki jako tako nie opanowałem nieposłusznej maszyny. Puszczany przez chłopców “na próbę” gubiłem często panowanie nad kierownicą i jechałem prosto w płot albo w mur. W końcu jednak doszedłem do takiej wprawy, że mogłem samodzielnie przejechać przez wprawdzie dość szerokie, ale niedługie podwórze. Chciało jechać się dalej, niż dziesięć kroków.
– Wiecie co, chłopcy?
– No?
– Idę na szosę. Tam będzie jazda! Patrzcie, jaka długa szosa! I z górki!
Wyprowadziłem rower na niedaleką szosę. Wówczas jeszcze auta pojawiały się bardzo rzadko na tej szosie. Za to częściej przejeżdżały wozy, a jeszcze częściej rowery. Upasowałem taki moment, że ani z jednej, ani z drugiej strony, nie było widać nikogo.
– Teraz! Patrzcie, jak zjadę aż do następnej górki!
– Jedź, jedź! – zachęcali mnie chłopcy radzi i dumni ze swojego ucznia i kolegi, a także pieszczący nietajoną nadzieję, że potem oni rozpoczną naukę
Przytrzymali rower. Wsiadłem. Pomogli mi ruszyć z miejsca. Jechałem coraz śmielej. Szosa była dość szeroka. Jechałem samym środkiem, żeby nie zawadzić o przydrożne drzewa. Pewność kierowania była jeszcze zbyt mała, toteż rower pozostawiał za sobą ślad w postaci bardzo krętej i pogmatwanej linii. Szosa nachylała się coraz bardziej. Szybkość jazdy zwiększała się również. Przedni hamulec nie działał, a nogi nie mogły powstrzymać obracających się coraz prędzej pedałów. Na domiar złego na górce, spoza zakrętu pojawił się wóz i pędem zjeżdżał w dół naprzeciwko mnie. Uprzytomniłem sobie tragiczną sytuację.
– Rety! Możemy zderzyć się! Co tu robić?
Wóz przybliżał się prędko. Jeszcze parę metrów. Nie mogłem mieć nadziei, że uda mi się wyminąć wóz. Spojrzałem kącikiem oczu w lewo i w prawo. Ujrzałem wysokie zbocza spływające dość stromo do rowu. W rowie była woda, ale nie mogło jej być dużo.
– Lepiej wjechać do rowu, niż zginąć zatratowany końmi i przejechany wozem! – postanowiłem i z trudem skierowałem rower w prawo
Przymrużyłem oczy. Nie byłem już panem sytuacji. Rower gnał w stronę rowu na złamanie kół i nóg. Nie wiem już, czy lecieliśmy razem, czy najpierw zjechał rower, czy też ja przed rowerem. W pewnym momencie usłyszałem tylko trzask i plusk, potem na chwilę zaszumiało mi w uszach. Ciemno było naokół. Ręce, głowa, piersi nurzały się w czymś mokrem i gęstem. Nogi były suche, ale sterczały gdzieś wysoko w jakichś krzakach. Zacząłem pluć i parskać. Próbowałem wydźwignąć głowę z błota i wyciągnąć z niego ręce. Udało mi się to po dość długiej chwili. Podniosłem się. Wylazłem z rowu.
– Patrzcie! Patrzcie! Utopiec! Diabeł! Jaki czarny diabeł! Ha, ha!
Musiałem wyglądać okropnie. Śmiech chłopców przygnębił mnie do reszty. Byłem bliski płaczu.
– Gdzie rower? – pomyślałem
Rozejrzałem się.
– Jest!
W rowie nie mogłem się umyć, bo woda była zbyt brudna. Musiałem tak wracać do domu.
– Chłopcy, pomóżcie mi wyciągnąć rower!
Ale chłopcy długo jeszcze walali się na trawie i śmiali się do rozpuku.
– Ale zajechał!
– Do najgłębszego rowu!
– Z diabłami się tam przywitał!
Wyśmiali się, aż im ulżyło, potem zlitowali się nade mną i rowerem, i pomogli mi wyprowadzić rower z rowu. Okazało się, że przednie koło nie chciało się obracać. Było pokrzywione w ósemkę. Kierownica miała zupełnie inne położenie. Roweru nie można było prowadzić normalnie.
– Co zrobimy? – spytałem mrugając brudnymi powiekami
– Nie zostawimy tu roweru.
– To wiadomo. Ale jak dostaniemy go do domu?
– Będziemy go musieli nieść.
Rozstawiliśmy się jak koło trumny nieboszczyka, uchwyciliśmy go w czterech różnych miejscach i ze śmiechem zanieśliśmy go na podwórze. Przy pompie doprowadziłem swoje ciało do względnej czystości. Tego dnia miałem już dość ćwiczeń.
Wieczorem ojciec oglądał rower. W milczeniu naprostował przednie koło i kierownicę. Chłopcy otoczyli go i ze śmiechem opowiadali mu, jak to zajechałem do rowu, jak wyglądałem, jak przynieśliśmy rower.
– Nie pojedziesz więcej na tym rowerze. Nie wolno! – powiedział z naciskiem
Kilka dni później przechodziłem z kolegami szosą koło karczmy. Przy wejściu do karczmy stał rower. U kierownicy była zawieszona mała paczuszka z nadrukiem Feldpost. Poznaliśmy, że to był rower listonosza.
– To jest rower! – pochwalił go któryś
– Pewnie z wolnym biegiem – marzyłem głośno
– Na pewno. Nie taki jak twój!
– Wiecie co? – powiedziałem nagle – Spróbuję, jak jedzie się na takim rowerze z wolnym biegiem.
– Spróbuj! – zachęcali mnie towarzysze
Uchwyciłem kierownicę, uprowadziłem rower spod muru na szosę, odepchnąłem się. O dziwo! Rower posuwał się, koła obracały się, a pedały stały w miejscu. Miałem dużo czasu na wstawienie drugiej nogi na drugi pedał. Potem zacząłem przebierać pedałami. Udawało się nieźle. Spróbowałem nawet nawrócić na szosie. Wtem: bęc! Coś spadło. Spojrzałem. Paczuszka leżała na ziemi. Chłopcy podnieśli krzyk:
– Oj, oj! Coś ty zrobił? Czekaj, czekaj! Ale dostaniesz!
Przeraziłem się. Krzyk musiał dotrzeć do karczmy. Rzeczywiście, w karczmie usłyszeli go i listonosz z karczmarzem wybiegli przed dom. Zobaczywszy ich, przeląkłem się jeszcze bardziej. Spojrzałem jeszcze raz na paczkę. Paczka otwarła się. Zawartość wysypała się. Zawartość była niebogata: jedna para skarpet i jeden nieduży piernik. Zatrzymałem rower i porzuciłem go na ziemię. Potem dałem drapaka. Listonosz nawet mi nie pogroził. A ja stwierdziłem po cichu:
– Umiem już jeździć na rowerze.



