Ja też chcę jechać na koniu!

Ósma część wspomnień Ideały cielęcych lat. Obrazki z dzieciństwa w Jankowicach Rybnickich. To maszynopis Jana Paszendy z 1952 roku, który przeleżał dekady w domowych zakamarkach, by w końcu ukazać się Czytelnikom. To nie tylko nostalgiczne wspomnienia z dzieciństwa na Górnym Śląsku w początkach XX wieku, ale też bezcenny obraz codzienności u schyłku epoki pruskiej
– Antek! Wyprowadź Gniadą ze stajni i zaprzęgaj! – rozkazał ojciec.
– Nie można. Gniada bosa.
– Bosa?
– Wczoraj gdzieś zgubiła podkowę.
– Kasztan też bosy, prawda?
– Bosy.
– Trzeba je najpierw podkuć. Antek, weźmiesz Gniadą i Kasztana, i zaprowadzisz je do kowala. Niech je podkuje.
– Zaraz?
– Zaraz.
Stałem obok ojca i przysłuchiwałem się tej rozmowie milcząco. Potem przypatrywałem się wyprowadzanym ze stajni koniom. Konie miały tylko uzdy na głowie. Antek łączył rzemienie. Po chwili odezwał się.
– A pieniądze dla kowala dacie?
– Dam. Chodź tu!
– Ale na Gniadą mogę usiąść, chociaż bosa.
– Możesz. Ale jedź pomału.
Gdy zobaczyłem wskakującego na Gniadą Antka, strzeliła mi do głowy myśl, która w mgnieniu oka stała się moją wszechwładną panią. Myśl była tak cudna, że nie mogłem jej się oprzeć. Zresztą nie próbowałem tego nawet na moment.
– Tatulku, ja też chcę jechać na koniu! Pojadę z nim.
– Ty? Na koniu? Spadniesz!
– Nie spadnę.
– Zabijesz się. Kark skręcisz. Konie cię zadepczą.
– Nie spadnę! Nie zabiję się!
– No to jedź! Antek, uważaj na niego, żeby nie zleciał. I jedźcie pomału!
Ojciec wsadził mnie na konia. Antek podał lejce. Uchwyciłem je, wyprostowałem się. Radość przepełniła mi serce i wylała się na twarz.
– Cóż ci tak zaświeciły się oczy? – spytał ojciec.
– Oczy mi się świecą? To chyba z radości.
– Gdyby Kasztan był niespokojny, to chwyć się grzywy jego i krzycz. Antek ci przyjdzie z pomocą.
Ostrzeżenie ojca, zamiast nagnać mi strachu, obudziło we mnie dumę. Szarpnąłem lejcami, piętami uderzyłem Kasztana w wystające żebra.
– Wio, Kasztan, wio!
Kasztan obejrzał się na ojca, jakby go chciał zapytać, czy ma tego smarkacza słuchać, ale ponieważ ojciec milczał, więc Kasztan nie ruszył się z miejsca. Uraziło to moją dumę. Szarpnąłem znowu lejcami.
– Wio, Kasztan, wio!
Antek siedział już na Gniadej, cmoknął. Gniada ruszyła. Antek skierował ją ku bramie. Za nią wolno ruszył Kasztan. Biłem go piętami po żebrach, cmokałem, szarpałem lejcami. Nic. Kasztan nie przejmował się tym. Szedł sobie leniwym krokiem.
– Spokojnie, spokojnie! Nie szarp tak. On się rozrusza.
Wyjechaliśmy za bramę, na drogę. Gdy zniknęliśmy za zakrętem, rzekłem do Antka:
– Antek, co by to zrobić, żeby Kasztan szedł prędzej?
– Czekaj, zaraz ci go rozruszam. Ale nie spadniesz?
– Nie, nie! Rozruszaj go!
Antek przystanął pod jakimś drzewem, urwał z niego gałązkę, zrobił z niej zgrabną rózgę, potem zaszedł Kasztana z tyłu. Uderzył go w zadek. Kasztan poderwał głowę na znak protestu, ale kroku nie przyspieszył.
– Leń z konia! – powiedział Antek i śmignął jeszcze raz. Tym razem trochę silniej.
Kasztan podniósł jeszcze raz głowę, potem, jakby mu zbyt zaciążyła, opuścił ją głęboko w dół. Lejce okazały się za krótkie. Pociągnęły mnie za sobą. Na szczęście przypomniała mi się na czas rada ojca o grzywie. Puściłem lejce i uchwyciłem się grzywy.
Antek ryknął śmiechem. Nie mógł się uspokoić.
– Ale z ciebie jeździec! Ha, ha, ha! Ha, ha, ha! Hiiii! Ha, ha, ha!…
Śmiejąc się podjechał bliżej, podniósł lejce i podał mi je do rąk.
– Nie trzeba trzymać lejc tak sztywno! Swobodnie! Jak szarpnie, to trzeba lejce trochę popuścić, ale nie wolno ich wypuścić z rąk!
– Kiedy myślałem, że spadnę – broniłem się.
– Trzeba myśleć, że nie spadnę. Ale też leń z tego Kasztana. Uważaj!
Trzepnął znowu rózgą. Tym razem mocno. Kasztan doszedł widocznie do przekonania, że nie ma sensu opierać się. Przyśpieszył ruchy nóg, przeszedł w lekki truchcik. Trzymałem się mocno. Radość rozpierała mi serce.
– O, tak! Ale ładnie!
Do kowala było daleko. Bodaj ze cztery kilometry. Kasztan po kilkudziesięciu metrach zwolnił krok. Szedł stępa. Tymczasem Antek wysunął się na swojej Gniadej znacznie naprzód. Kasztan nic się tym nie przejmował. Nie okazywał żadnej ambicji. W ogóle nie próbował dorównać Gniadej.
– Wio, wio! – Waliłem go piętami w żebra. Nic. Antek był daleko. Nie mogłem liczyć na jego rózgę. Za to przyszło mi na myśl, że mógłbym mieć własną rózgę. Przystanąłem pod przydrożną wierzbą.
– Prrr!
Kasztan zatrzymał się posłusznie. Prawdopodobnie nie zauważył, w jakim celu go wstrzymałem. Byłby mi chyba odmówił posłuszeństwa. Z przydrożnej wierzby urwałem sobie zgrabną witkę. Potem ująłem wodze w lewą rękę, a do prawej wziąłem witkę. Dla przyzwoitości cmoknąłem i rozkazałem:
– Wio! No, wio, Kasztan! Wio, wio!
Kasztan nic. Wtedy śmignąłem witką pod jego brzuch. Ruszył z miejsca, aż się przeraziłem. Szedł już nie truchtem, ale kłusem. W pierwszej chwili zachwiałem się nieco, rychło jednak odzyskałem równowagę. A gdy prawą ręką, w której trzymałem witkę, uchwyciłem również wodze, wtedy już byłem zupełnie pewny siebie.
– Jak to przyjemnie jechać tak kłusem na koniu. Ach! Całe życie mógłbym tak jeździć!
Gdy tylko Kasztan zaczynał zwalniać, przypominałem mu witką po brzuchu, że mi się to nie podoba. Chcąc nie chcąc kłusował dalej. Dojechałem tak dumny do kowala.
– PRRR! – zawołałem głośno, żeby kowal usłyszał i spojrzał, jaki to jeździec przyjechał na Kasztanie.
Kowal przez chwilę przyglądał się Kasztanowi i wydał o nim nie bardzo pochlebny sąd.
– Co za chuda szkapa! Czy to warto podkuwać?
– Czemu nie warto? – spytał Antek.
– Czemu? Bo zdechnie do jutra. Ledwo na nogach stoi.
Przypomniało mi się, co powiedział ojciec, gdy przed kilku dniami przyprowadził z miasta Kasztana:
– Kupiłem tego zdechloka. Może się jeszcze opamięta. Odpocznie sobie u mnie i podpasie. Może jeszcze z niego będzie koń.
Zrobiło mi się żal Kasztana. Zmuszałem go do biegu i może tym przyśpieszyłem jego zdechnięcie. Obawy te wypowiedziałem głośno.
– Myślicie, kowalu, że zdechnie?
– Jak nie dziś, to jutro. Jak nie jutro, to za rok.
– A czy szybka jazda mogłaby mu zaszkodzić?
– Zaszkodzić? Pomogłaby mu ożyć, rozruszać się. A której to nie ma podkowy?
– Przy lewej, na przodzie – odpowiedział Antek.
– To dawajcie go tu!
Antek pomógł mi zejść z konia, potem podprowadził go bliżej do kowala.
– Przytrzymaj tymczasem Gniadą! – rzekł do mnie Antek.
Uchwyciłem Gniadą przy samej uździe. Głaskałem ją po głowie. Ale zerkałem ciągle ku Kasztanowi, kowalowi i jego robocie. Nie trwało to długo, a Kasztan był podkuty. Dostałem Kasztana do trzymania, a do podkucia poszła Gniada.
Dziwiło mnie, że konie stoją tak spokojnie w czasie podkuwania. Kowal przecież przy swojej robocie używał i noża, i jakiejś raszpli, przykładał do kopyta rozpaloną podkowę, że aż smażyło się kopyto, przybijał podkowę długimi gwoźdźmi do kopyta, a gdy końce wyszły bokiem, zaginał je młotkiem.
– Czy go to nie boli? – spytałem.
– Spytaj się konia, może ci powie – zażartował kowal.
Antek zapłacił za podkucie, potem pomógł mi wejść na Kasztana. Sam wsiadł na Gniadą.
– No, pojedziemy. Do widzenia, kowalu!
– Do widzenia.
Antek ruszył pierwszy, ja za nim. Musiałem połechtać Kasztana witką, bo nie chciał ruszyć.
– Antek, widziałeś jak jechałem?
– Widziałem.
– Szybko, co?
– Szybko? Kasztan wlókł się jak mucha w smole.
Ubodło mnie to powiedzenie. Zachmurzyłem się. Prawda, Antek musiał jechać szybciej.
– A widziałeś, jak ja cwałowałem? Gniada dobrze chodzi.
– Nie widziałem.
– Teraz pójdzie jeszcze lepiej. Podkuta.
– Antek, powiedz, co zrobić, żeby Kasztan szedł prędzej.
– Masz witkę, zmuś go! Teraz spróbuję, jak mnie poniesie Gniada.
Antek cmoknął, poruszył cuglami, nachylił się nad końską grzywą. Gniada poniosła go wesoło. Szybko oddalał się ode mnie. Patrzyłem za nim z zazdrością.
– Gdyby i mnie tak poniósł mój Kasztan!
Uchwyciłem wodze lewą ręką. Cmoknąłem. Śmignąłem witką po brzuchu konia. Kasztan ruszył. Najpierw truchcikiem, ale gdy go śmignąłem drugi raz, przeszedł w kłus. Drżałem. Nie pamiętam już, czy więcej ze strachu, że spadnę, czy też ze wzruszenia. Raczej było w tym drżeniu więcej wzruszenia niż strachu, bo po pewnym czasie uświadomiłem sobie życzenie:
– Ach! Gdyby tak jeszcze szybciej!
Nachyliłem się nieco więcej ku końskiej grzywie, jak to widziałem u Antka, potem uderzyłem Kasztana po nogach.
– Szybciej, Kasztan, szybciej! Wio!
O dziwo! Kasztan ruszył. Zaczął podskakiwać. Zrazu wystraszyłem się. Potem wyczułem rytmiczne skoki konia i przystosowałem swoje ruchy i swoją postawę do ruchów konia. Jedną ręką trzymałem wodze, drugą uchwyciłem się grzywy. Spod kopyt Kasztana pryskał piasek.
– Ach, jak przyjemnie! Jak miło!
Gdzieś w połowie drogi czekał na mnie Antek. Głaskał Gniadą po szyi. Uśmiechał się.
– Nieźle galopowałeś! – pochwalił mnie Antek. – Bałem się, że spadniesz. Ale ty umiesz trzymać się dzielnie na koniu.
Zarumieniłem się ze szczęścia. Potem dodałem skromnie:
– Ale tak szybko, jak ty, bałbym się jechać.
– Przecież ja cwałowałem! – krzyknął zachwycony Antek. – Ale co ci będę mówił o cwałowaniu, kiedy ty i tak nie wiesz, o co chodzi.
– Rzeczywiście, nie wiem. Ale chciałbym wiedzieć. Powiedz! Wytłumacz mi to.
– Za małyś, żeby to zrozumieć.
– A może nie za mały? Powiedz, powiedz! – prosiłem.
– Niech będzie! Powiem ci. Widzisz, o człowieku to mówią różnie. Idzie krokiem. Przyśpiesza kroku. Biegnie. Biegnie z podskokami. Pędzi. Pędzi jak wicher. O koniach też by tak można powiedzieć. Ale tak mówią ci, co się na koniach nie znają.
– A jak mówią ci, co się znają na koniach?
– Jeśli koń idzie krokiem, mówią: idzie stępa. Jeśli idzie szybszym krokiem, takim lekkim biegiem, to mówią, że idzie truchtem, truchcikiem. Jeśli koń biegnie jeszcze szybciej, mówią, że idzie kłusem.
– To ja jechałem kłusem! – wtrąciłem.
– Tak, jechałeś kłusem, jak dojeżdżałeś do kowala. A teraz to już koń szedł galopem. Galopowałeś. Przy galopie koń już zaczyna pomagać sobie w biegu podskokami. A ja jechałem cwałem. Cwał to jest najszybszy bieg konia. Jak tylko umie! Ale tego ci nie radzę próbować. Mógłbyś zlecieć z konia. I tak dużo dokonałeś, żeś galopował. Nie myślałem wcale, że Kasztan umie galopować. Tylko, radzę ci, nie pochwal się przed ojcem, żeśmy tak jechali, bo oberwiemy burę obydwaj.
– No, dobrze. Nie powiem.
W duszy jednak pomyślałem sobie: kto wie, czy wytrzymam.
– Pojedziemy teraz pomału – rzekł Antek. – Zbliżamy się do domu. Mógłby nas kto zobaczyć. A konie zgrzały się. Muszą wyschnąć. Ojciec poznałby. I tak się zdziwi, żeśmy tak rychło przyjechali.
– Jak teraz jedziemy? – zapytałem nagle.
– Jedziemy stępa. Takim sobie wolnym krokiem.
– Antek?
– No?
– Szkoda, że nie mogłem jechać na Gniadej.
– Czemu?
– Bo na grzbiecie Kasztana tak mnie coś uciska. I coś mnie szczypie w zadek.
– Na takim chudzielcu to nic dziwnego. Ale Gniada mogłaby cię zrzucić.
Dojechaliśmy pomału do domu. Antek pomógł mi zejść z konia. Zdawało mi się, że coś przylepiło mi się do koszuli, czy też koszula do czegoś. Spróbowałem ją oderwać. Zabolało mnie. Zaszczypało.
– Co to może być? – pytałem zaniepokojony. Ale wnet o tym zapomniałem. Uganiałem się po podwórzu.
Poleciałem do sąsiadów i chwaliłem się przed nimi, jak to ja jechałem na koniu.
– Wiecie, najpierw to Kasztan wcale nie chciał ruszyć z miejsca. Aleśmy go ruszyli. Z Antkiem. Ruszył. Wiecie jak? Najpierw szedł stępa. Potem – zaraz – truchtem, truchcikiem. A potem, jak mu przysmoliłem witką porządnie po brzuszku, poszedł kłusem. A jakeśmy wracali, to dałem mu po nóżkach, tak ciach! ciach! Jak nie skoczy, jak nie zacznie galopować, myślałem, że spadnę! Ale trzymałem się mocno. Nie spadłem. Chciałem jeszcze szybciej jechać, chciałem pędzić cwałem, ale Kasztan nie chciał.
Musiałem się zarumienić w tym miejscu, bo spostrzegłem, że przesadziłem i zacząłem bujać. Wycofałem się więc czym prędzej.
– Muszę iść. Mama na mnie czeka.
Gdy usiadłem wieczorem do kolacji, skoczyłem, jakbym usiadł na igłę. Skrzywiłem twarz bolesnym grymasem.
– Co ci jest? – spytała matka.
– Nie wiem. Coś mnie tam boli.
Ostrożnie macałem spodnie w tym miejscu, gdzie trudno dojrzeć.
– Boli? Od czego?
Ojciec uśmiechnął się.
– Zachciało mu się jechać na Kasztanie.
Po wieczerzy zatroskana matka, nie bacząc na moje protesty, rozebrała mnie, położyła na łóżku twarzą do pierzyny i zaczęła badać przyczynę moich boleści.
– O jeju! Aleś sobie narobił! Muszę ci to posmarować.
– Co tam ma? – spytał ojciec.
– Obtarł sobie skórę na zadku. Akurat przy sparze. Widać czerwone ciało. Krwawi lekko. Czym by mu to posmarować?
Smarowania nie wiele pomogły. Następnego dnia dopiero zaczęło boleć. Nie mogłem poruszać się. Nie mogłem siedzieć. Nie mogłem nawet leżeć na plecach. Szukałem pozycji najwygodniejszej, najmniej bolesnej. Nie było rady, musiałem pozostać w łóżku. Leżałem bodaj cały tydzień, bo rany nie chciały się goić. A drugi tydzień chodziłem z bolesnymi strupami.
Ojciec spoglądał na mnie i uśmiechał się. Napychając fajkę rzekł:
– Następnym razem nie zapomnij wziąć siodła.



