Historia: Jeden dzień z życia

Proszę przyspawać mi nogę. 11 sierpnia 2000 r.

Samolot z Moskwy z niezwykłym pasażerem na pokładzie ląduje na budapesztańskim lotnisku Ferihegy. W poczekalni zebrało się ponad 500 osób. Napięcie sięga zenitu

Są kobiety z kwiatami, zagraniczni korespondenci i węgierscy dziennikarze. Mieli zostać wpuszczeni do znajdującego się na lotnisku rządowego centrum informacji, ale w ostatniej chwili ktoś wydaje decyzję odmowną. Reporterzy – szczególnie z Europy Zachodniej – głośno dają wyraz swemu niezadowoleniu. Ustawiają się w kilku, co najmniej pięciu, ciasnych rzędach formując półkole w lotniskowej poczekalni. Spoglądają w kierunku wejścia na płytę portu lotniczego. Na razie pasażer nie wchodzi. Nie tylko jego zresztą brakuje. Nie przybył też tutaj żaden przedstawiciel węgierskiego rządu.

A powinien. W samolocie siedzi bowiem człowiek, którego losy od wielu dni śledzą z zapartym tchem i całe Węgry, i Europa. Nazywa się András Toma i jest ostatnim węgierskim jeńcem z byłego ZSRR. Po pięćdziesięciu pięciu latach właśnie wrócił do swojej ojczyzny i za moment postawi nogę na węgierskiej ziemi. Formalnie jednak znajduje się na Węgrzech już od kilku godzin. Samolot, który wystartował z moskiewskiego lotniska Domodiedowo należy do węgierskich linii lotniczych i według prawa międzynarodowego stanowi część terytorium Republiki Węgierskiej. Toma, którego do Moskwy przywieziono z głębi Rosji klimatyzowanym autobusem, rozsiadł się wygodnie przy oknie. Zastanawia się, czy samolot to niemiecki Stukas i czy przypadkiem nie zostaną zestrzeleni.

Cała historia zaczęła się kilka miesięcy wcześniej, pod koniec roku 1999. Do znajdującego się w mieście Kotielnicz w Obwodzie Kirowskim szpitala psychiatrycznego przybył Słowak Jiri Oplatka. Jiri – absolwent Uniwersytetu w Moskwie – jest lekarzem i ma zbadać pacjenta, u którego podejrzewa się zapalenie płuc. Wzywanie do kirowskiego psychiatryka zewnętrznych lekarzy nie jest niczym dziwnym. Niemal dekadę po upadku Związku Radzieckiego stan rosyjskich szpitali psychiatrycznych nadal jest tragiczny. Lekarze co prawda nie muszą już bać się wszechwładnej partii, ale nadal brakuje leków i podstawowego sprzętu. Leczenie zapalenia płuc jest oczywiście łatwiejsze, niż przed laty, ale ciągle trzeba się posiłkować personelem zewnętrznym. Tak jest i tym razem. Słowacki lekarz, którzy pojął za żonę Rosjankę i mieszka w Rosji od ponad trzydziestu lat, osłuchuje pacjenta. Prosi, by ten oddychał głęboko. Nie wywołuje to żadnej reakcji.

– Panie doktorze, ten chory nie zna rosyjskiego – mówi Polina, pielęgniarka
– A jakiej jest narodowości? –
pyta Oplatka
– Nie mamy pojęcia

Jiri nie dał za wygraną. Zagadał pacjenta po słowacku, po niemiecku i w końcu po rumuńsku. Wszystko na nic. Ostatecznie jednak zdenerwowany pacjent zaczyna coś mówić. Oplatka zdziwił się, bo wypowiadane słowa brzmiały mu znajomo. Zorientował, że są to najprawdopodobniej wyrazy węgierskie. Sam co prawda węgierskiego nie zna, ale wychował się na Słowacji, gdzie mniejszość węgierska jest niemała. Zdziwionej pielęgniarce oznajmił, że pacjent jest zapewne Węgrem – trzeba sprowadzić tłumacza. Zapisał lekarstwa i zapowiedział, że wróci za tydzień skontrolować stan zdrowia pacjenta. Ale przed kolejnym badaniem lekarskim ma miejsce inna wizyta. Do szpitala przybył powiadomiony przez Oplatkę funkcjonariusz rosyjskiej Federalnej Służby Bezpieczeństwa. To człowiek młody i pozbawiony uprzedzeń, ale – co najważniejsze – pochodzi z Rusi Zakarpackiej i jest Węgrem.

– Dzień dobry – zwraca się do pacjenta – jak się pan czuje? Jest pan Węgrem? Mogę panu jakoś pomóc?
– Proszę mi przyspawać nogę – szepcze pacjent

– A co się stało z nogą? – dopytuje funkcjonariusz
– Granat mi urwał

Teraz sytuacja nabiera tempa. Zdumiony personel szpitala wydobywa z archiwum kartotekę pacjenta, w której napisano: Irsai Endre, węgierski jeniec wojenny, Rumunia. Z tego wpisu prawdziwa jest tylko informacja, że to jeniec węgierski. Nieprawidłowe są personalia i państwo pochodzenia. Ale to wystarczy, by funkcjonariusz FSB zaczął drążyć temat i powiadomił węgierskiego konsula. Ten odwiedza pacjenta wraz ze swoim znajomym – szefem lokalnego przedstawicielstwa węgierskiej firmy farmaceutycznej o nazwisku Csóka. Konsul ma wątpliwości, ale Csóka jest pewien. Ten pacjent to Węgier. Szybko organizuje obfite posiłki dla ziomka, a do szpitala posyła najpotrzebniejsze lekarstwa, termometry, ciśnieniomierze i inny sprzęt. Czyli wszystko to, czego dotychczas – na przełomie XX i XXI wieku – w tym szpitalu nie było. István Csóka i konsul zawiadamiają też dyrektora Instytutu Psychiatrycznego w Lipótmező – Farkasa Muronyiego. Razem odkrywają zatrważającą prawdę: pacjent naprawdę jest Węgrem. W szpitalu przebywa od roku 1947. Skierowano go tam z obozu jenieckiego, do którego trafił pod koniec II wojny światowej. Język, którym się posługiwał, uznano za bełkot, a jego samego za schizofrenika. Na nic zdały się rozpaczliwe próby komunikacji. Przez ponad pół wieku nikt nie zorientował się (a może nie chciał się zorientować), że rzekomy chory w rzeczywistości jest zdrowy i nie bełkocze, ale mówi po węgiersku. Zdeterminowany András Toma napisał nawet na ścianie nazwę Budapest. Wszystko na nic. Bramy sowieckiej psychuszki zamknęły się za nieszczęśnikiem na z górką pięćdziesiąt lat. W miarę poznawania historii Andrása Tomy okazało się też, że to nie granat urwał mu nogę, ale została ona amputowana na skutek martwicy kości. W normalnych warunkach zapewne udałoby się ją uratować, ale w ZSRR nic nie było normalne. W gospodarce powszechnego niedoboru lekarstwa – nawet te podstawowe – dla pacjentów psychiatrycznych były nieosiągalnym marzeniem.

Konsul, István Csóka i Farkas Muronyi już wiedzą, że mają do czynienia z nieprawdopodobną wręcz sytuacją – spotkali ostatniego węgierskiego jeńca. Badania, leczenie i karmienie Tomy przeplata się z organizacją dokumentów, zwolnienia ze szpitala i transportem na Węgry. W końcu wszystko udaje się i 11 sierpnia pacjent opuszcza autobusem dziedziniec, na który przybył 53 lata wcześniej. Nie odwraca się i nie kiwa ręką na pożegnanie. W samolocie siada przy oknie. Po stosunkowo niedługim locie wraca do ojczyzny po ponad 55 latach nieobecności. Na miejscu reporterzy łamią szyk, sypie się pięć ustawionych z ludzi rzędów. Błyskają flesze, personel lotniska opuszcza swoje miejsca pracy. Ekipa zastanawia się, jakie to wszystko zrobi wrażenie na sędziwym pacjencie. Muronyi uspokaja ich, że wszystko będzie dobrze. Zgiełk i jazgot. András Toma ma oczy pełne łez opuszczając lotnisko. Na koniec tego niesamowitego dnia już w szpitalu w Lipótmező pielegniarka mierzy Andrásowi ciśnienie. 130/90. Zdumiony personel nie może się nadziwić, bo pacjent wygląda na zdrowego. W dodatku podczas przejazdu przez stolicę Węgier całkiem przytomnie komentował mijane miejsca z Górą Gellérta na czele. Ale jednak ponad pół wieku izolacji zrobiło swoje. Toma mówi nieskładnie, czasem myli słowa – szczególnie gdy prosi o protezę, którą uparcie nazywa przyspawaną nogą. Na szczęście to wkrótce minie. Wkrótce też odnajdzie się jego siostra, u której Ostatni Jeniec spędzi ostatnie cztery lata swojego życia.

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Back to top button